Gdy listopad gubi liście i patrzę na trzaskające drewno w kominku, wspominam wycieczki motocyklowe, te dłuższe i te wokół komina. Szczególnie wyraźnie przypominam sobie trzydniową wycieczkę w Bieszczady. Tworzyliśmy wtedy zróżnicowaną zgraję motocykli z zupełnie skrajnych biegunów.
Zgraja
Kasia kupiła swoją hondę CB 125 wiosną tego roku, i mimo krótkiego stażu za kierownicą motocykla, pragnęła się sprawdzić w bardziej ambitnej wycieczce niż okolice zamieszkania. Marcel był o wiele bardziej doświadczonym kierowcą jednośladu, wszak od dawna ganiał yamahą DT 125 po polach, lasach i drogach. Jednak zazwyczaj jeździł na swoim crossie wokół komina i nie wybierał się dalej. Radek z kolei był mieszczuchem przeciskającym się sprawnie po ulicach miasta na skuterze pojemności 250 cm3. Ale coś się zmieniło, bo postanowił spróbować dłuższych wycieczek, a może i wypraw (w przyszłości) i przesiadł się na ciężki i mocny bmw GS 1150. Tak on jak i Kasia pierwszy raz pojechali na dłuższą wycieczkę swoimi nowymi (choć starymi) maszynami. Wspomnę jeszcze o sobie, choć nie będzie zaskoczenia. Pojechałem starym transalpem, z którym byłem nie pierwszy raz w górach, ani nie był to pierwszy dłuższy wyjazd. Na potrzeby opowiadania nazwijmy mnie przewodnikiem wycieczki.
Jak sobie poradzić, gdy ma się tylko cztery dni wolnego, motocykl pojemności 125 cm3 i daleką drogę przed sobą? Wystarczy wrzucić motocykle na przyczepę i dowieźć je autem jak najbliżej celu. W ten sposób stodwudziestkipiątki dotarły do Leżajska, gdzie rozpoczęliśmy podróż w Bieszczady, w siodłach naszych motocykli.
Najdłuższy tunel
Polecieliśmy drogą DW 835 przez Kańczugę do miejscowości Szklary. Droga spokojna, umiarkowanie kręta i całkiem dobra na wstęp w podkarpackie góry. Pierwszy przystanek był nie lada atrakcją … kolejową. Postanowiliśmy zobaczyć najdłuższy i najstarszy tunel kolejki wąskotorowej w kraju. Kasia i Marcel są zapalonymi explorerami i nie zawahali przed wejściem do ciemnego wnętrza z małym światełkiem na końcu. Chłopaki siedzący na skarpie nie potrafili powiedzieć, czy pociąg już jechał, czy dopiero będzie, albo czy w ogóle jeździ tędy. I tak weszliśmy. Niesamowity klimat, wilgoć i ciemność. 602 metry razy dwa (powrót) to nie tak wiele, gdy oglądasz coś ciekawego. Pociągu nie było, ale podobno jeździ turystycznie, dlatego warto sprawdzić przed wejściem.
Wiszący most
Dalej, jadąc DW 835 natrafiliśmy na wiszący most linowy przez rzekę San. Tutaj można spotkać turystów i kajakarzy, pragnących przejść na drugą stronę rzeki, po moście bujającym się w każdą stronę. Fajne miejsce na postój, choć pojazdy ciągnące przyczepy z kajakami wymuszają na motocyklach ustąpienie miejsca, by mogli zwodować swoje plastikowe łódki. Niemniej miejsce godne polecenia na krótki postój. Dalej popędziliśmy w kierunku Tyrawy Wołoskiej, przez Krzywe i Hołuczków. Kierunek nie był przypadkowy, gdyż tam jest droga DK 28 a na niej…
Serpentyny Słonne
„Mówio, że one so najdłuże w Polsce”. No i o to chodziło. Kilka przejażdżek na których i 125 sobie radziły. Choć trzeba uważać, bo mocne ścigacze nie robią sobie nic z innych na drodze. Po kilku fotkach i z nowymi wrażeniami wracamy do Tyrawy. Nasza droga została zaplanowana tak, by dotrzeć na Szybowisko.
Zakręt motocyklistów
Długo wahałem się, czy powinienem prowadzić początkujących motocyklistów na Zakręt Motocyklistów. Jest to znana pułapka, która zbyt pewnych wyrzuca z zakrętu w rów i pobliską łąkę. Mimo to, po udzieleniu kilku wskazówek, postanowiliśmy pojechać wąziutką drogą pod górę. Teraz wiem, że nie trzeba się bać, jeśli kierowca jest przygotowany i wie jak powinien zareagować na przeszkodzie. Sam zakręt nie wydaje się straszny, ale jego tajemnica tkwi raczej w wyprofilowaniu. Jeśli zbyt szybko wjedziesz, to wyrzuca cię na zewnątrz, składasz się mocniej, a wyprofilowanie jezdni raptownie się zmienia i nie zdążysz wyprostować motocykla, gdy już jesteś poza asfaltem. To jedynie moje odczucie, nie naukowe rozwiązanie. Dość, że wszyscy ładnie wjechaliśmy na górę, no może poza Marcelem, który sprawdził przyczepność opon swojego crossa na trawie. Tego dnia, na zakręcie był ktoś jeszcze. Nie motocyklista, a fotograf. Czatował z nadzieją, że zrobi fajne zdjęcia gdy jakiś motocyklista wypadnie z drogi. Każdy liczy na inne atrakcje.
Szybowisko
Pomyślmy. Po co szybowisko motocyklistom? Na pewno chodzi o wspomniany zakręt, może i o sam wjazd na dość stromą górę. Ale tam jest bardzo tłoczno. Samochodów cała masa, ludzi jeszcze więcej i motocykle. Zapewne wszystkich przyciąga świetny widok z góry na góry. Startujące i lądujące szybowce również są atrakcją, łącznie z honkerem wciągającym je po kolei. Jest tam też dobre miejsce by odpocząć, coś zjeść albo zwyczajnie posiedzieć na trawie i pomyśleć trochę.
Chatka Zuzia
Zjazd z szybowiska był dość spokojny, a my musieliśmy dotrzeć do noclegu zanim zapadnie zmrok. Taki plan. Wjechaliśmy na DK 84 i przejechaliśmy kawałkiem Wielkiej Pętli Bieszczadzkiej z Olszanicy do Ustianowej Dolnej. Skręciliśmy na Łobozew Dolny i dalej do Soliny. To również fajna trasa, wijąca się oraz wznosząca i opadająca. Minęliśmy wielką tamę w Solinie po lewej i przebiliśmy przez tłumy ludzi i aut w samej miejscowości. Nasz nocleg czekał w przytulnej chatce nazwanej Zuzia. Po zainstalowaniu się, zjedliśmy coś w Polańczyku, ( nie wymienię nazwy knajpy, bo reklamowała się wspaniale, ale taka nie była) i przed spanie podsumowaliśmy naszą podróż. Kasia i Marcel jechali na małych maszynach, jednak żadne z nich nie czuło, że nie nadąża. Wręcz przeciwnie, pędzili znacznie lepiej, niż sami się spodziewali. Radek na swoim olbrzymie miał ważne zadanie ubezpieczania tyłów, co świetnie mu wychodziło.
Mała Pętla
Nic zaskakującego, że kolejny dzień zaczęliśmy żwawo. Jechaliśmy Małą Pętlą Bieszczadzką, DW 894 do Czarnej Górnej, a potem DW 896 do Ustrzyk Górnych. Po drodze zatrzymaliśmy się w punkcie widokowym w Parku Gwiezdnego Nieba Bieszczady, jednym z obowiązkowych przystanków w tych górach. Następnie w Stuposianach odbiliśmy w wąską drogę prowadzącą do Tarnawy Niżnej i dalej obok Torfowiska Tarnawa. Tu jedzie się tuż przy granicy z Ukrainą. Fajnie tak jechać mało uczęszczaną drogą, mijać słupki graniczne i podziwiać przyrodę z siodełka motocykla. Niedługo potem asfalt się skończył, zaczął się szuter i postanowiliśmy wrócić na główniejszą drogę. Chętnie mogą tam wstąpić do Zagrody Pokazowej Żubrów, ale my pojechaliśmy do Ustrzyk Górnych. Zawsze mnie zaskakuje ta miejscowość. Jest tam tak niewiele, a i tak nie ma się gdzie zatrzymać, nawet motocyklem. Niemalże w każdym miejscu jakiś znak zabrania zaparkowania, chyba że wiesz dokładnie czego tu chcesz. Ale gdybym potrzebował czasu na zastanowienie się, to nie ma gdzie stanąć (legalnie), a już miejscowość minęła. No i dobra, pojechaliśmy dalej.
Cudze chwalicie
…swojego nie znacie. Jest takie powiedzenie, ale jak mam pochwalić, jeśli każde miejsce, by się zatrzymać jest albo zakazane, albo płatne. Chcę popatrzeć chwilę, może zrobić zdjęcie i pojechać dalej za 5, 10 minut, bo tak wiedzie moja droga. A tu cywilizacja, sam wjazd kosztuje jakbym chciał stać kilka godzin, i nie da się negocjować, bo oni nie mogą inaczej. Na parkingu w Polańczyku skasował nas jak za 4 samochody, choć zajęliśmy 2 stanowiska i wziął jak za cały dzień, choć była już 20:30 i o 21:00 gostka nie było. I tak oto poznajemy swoje, i go nie chwalimy. Przesadziłem, Bieszczady są rzeczywiście fajne i nie zmieni tego przedsiębiorca na kawałku łąki nazywanej parkingiem.
Wielka Pętla
Z Ustrzyk Górnych jedzie się DW 897 do Cisnej. To chyba najładniejsza droga w tych górach. Połoniny z prawej, zakręty i mnóstwo zieleni. Świetnie jedzie mi się tą trasą za każdym razem. Ktoś mógłby zapytać, czy dwa motocykle 125 w naszej grupie radziły sobie z podjazdami i zakrętami. Odpowiedziałbym, że świetnie. Nie trzeba mieć dużej prędkości, by zakręty sprawiały frajdę, a Kasia i Marcel zgodnie przyznali, iż wjazd nie był wyzwaniem. Już w Cisnej zatankowaliśmy maszyny na stacji a siebie w Siekierezadzie. Długo czeka się na jedzenie w tym miejscu, ale wystrój i potrawy powodują, że warto.
Wodospad w Stężnicy
Pętle przejechane, najciekawsze miejsca odwiedzone, a my mieliśmy jeszcze trochę czasu. Postanowiliśmy poszukać atrakcji przyrodniczej przy drodze, aby nie trzeba było chodzić. Wybraliśmy wodospad w Stężnicy, bo przy drodze i dojazd całkiem ciekawy. Skręciliśmy na Wołkowyję i jechaliśmy spokojnie rozglądając się za spadającą wodą. Nie od razu znaleźliśmy naszą atrakcję, bo była lekko w dole i nie widać z szosy. Wodospad nie jest imponujący, ale nam się podobał i będziemy polecali odwiedzenie go przy okazji. Po kilku fotkach dla pamięci ruszyliśmy do chatki Zuzia. Zatrzymało nas ciekawe wzgórze w pobliżu wielkiego wybiegu dla koni. Pochodziliśmy, popatrzyliśmy a Marcel poganiał sobie terenowo. Czas płynie nieubłaganie, a przy dobrej zabawie zdaje się przyspieszać, dlatego porzuciliśmy przyjazne miejsce, popędziliśmy na odpoczynek po całodziennym jeżdżeniu.
Jawor
Ostatni dzień naszego wolnego i ruszyliśmy w drogę do Leżajska. Znaleźliśmy jednak czas na spacer lasem i dotarliśmy do dzikiej plaży obok Soliny. Zejście było strome i powrót nie lepszy. W motocyklowych ciuchach jest jeszcze trudniej, choć chyba tylko dla mnie, bo pozostali śmigali jak kozice. Czuliśmy niedosyt kontaktu z zieloną wodą. Za Soliną w kierunku na Łobozew Dolny odbiliśmy w wąską drogę na Jawor. Jadąc wyżej minęliśmy kolejkę linową, która bardzo kusiła. Widoki z niej muszą być nieziemskie, ale już nie mieliśmy na nią czasu. Na końcu naszej drogi dumnie w poziomie, leżał szlaban. Taki zwykły szlaban, zagradzający wjazd, obok stróżówka. Ani żywego ducha, jest obiekt, ludzi nie było. Stare tabliczki sugerowały, że to wojskowy obiekt wypoczynkowy. Kasia wiedziała, że gdy miała 2 latka to była tutaj z rodzicami na wypoczynku. Wiedziała lecz nie pamiętała, a może trochę sobie przypomniała, gdy szliśmy ulicą ośrodka w kierunku jeziora. Aż do samej plaży Rewita Solina „Jawor” nie spotkaliśmy nawet jednego człowieka. Na brzegu były 2 osoby. Kobieta spacerowała zamyślona, ale mężczyzna był bardziej rozmowny i opowiadał o lepszych czasach ośrodka, o atrakcjach jeziora i braku komarów nas Soliną o każdej porze roku. Tutaj poczuliśmy fajny klimat zalewu w Bieszczadach, i byłoby fajnie gdyby nie dwa kilometry piechotą do motocykli.
Niedosyt
Droga powrotna nie była w kij dmuchał. Wybraliśmy inną trasę na powrót do Leżajska. Pojechaliśmy przez Wańkową do drogi DW 890, potem w górę do DK 28 i kierunek na Przemyśl. W Birczy skręt w ulicę Majora Zygmunta Kusiaka i na północ przez Brzuskę, Nienadową i Pruchnik do Kańczugi. Trasa uczęszczana przez wielu motocyklistów, typowa dla podkarpackich szlaków. W Kańczudze przerwa przy lodziarni i dalej do Przeworska. Potem uznałem, że objedziemy trasę do Sieniawy bocznymi drogami, ale był wypadek i objazd się nie udał. Marcel na ochotnika wynalazł polne drogi przez las i łąki. Pogoniliśmy za nim, nawet Kasia swoją hondą na szosowych oponach. Kolejna mała przygoda ostatniego dnia. Z Leżajska już tylko powrót do domów i wspominanie wcześniejszych dni. Bieszczady jakie są każdy widzi, ale wartością każdego miejsca jest, czy czujemy się dobrze tam gdzie jeździmy. Bo przecież to jazda motocyklem jest na pierwszym miejscu, a miejsce nie musi być wyjątkowe. To my je takim czynimy. Choć w wyjątkowym miejscu jeździ się zdecydowanie ciekawiej. Nasz niedosyt jazdy zapełniliśmy obietnicą podobnego wyjazdu w przyszłym roku. Zapewne także w wyjątkowe miejsce.
Cynio_ch
zdj. autor