Jeden. Marcin zrobił prawo jazdy kat A. Dwa. Kupił motocykl o pojemności 500 cm3. Trzy. Pojechał do Rumunii. I to wszystko zrobił w rok. Relacja z podróży po ciekawych trasach Rumunii, także tych mniej znanych, a wszystko po raz pierwszy (dla Marcina).
Marcin zaczął jeździć motocyklem całkiem niedawno. Jego pierwszym motocyklem była 125-piątka. Mimo że na kat. B, to jeździł varadero 125, jednym z najmocniejszych motocykli w tej pojemności. Z czasem zaczął odczuwać brak mocy silnika do dalekich podróży i coraz częściej mówił o braku możliwości pojechania za granicę Polski. Jeden, zrobił A w zeszłym roku. Po wielu rozmyślaniach, wiosną kupił nową hondę CB 500X. To dwa, po którym nie mógł czekać. Dogadał się z Krzyśkiem, i trzy miesiące później pojechali do Rumunii, miejsca niekiedy określanego przez motocyklistów jako Must Have. I jest trzy.
Rok po zrobieniu A, trzy miesiące po zakupie hondy, Marcin był w drodze do Rumunii. Motocykliści ustalili, że będą jechali spokojnie, bez pośpiechu. Marcin musiał się wdrożyć do wycieczek za granicę, przyzwyczaić do jechania i zwiedzania na kołach. Ale już trzeciego dnia pochłaniali kilometry z naciskiem na – Jechać!
Wcześniej ogólnie narysowali, gdzie chcą pojechać, a potem miał być spontan. Just ride – mawiają motocykliści czasami. Jechali bocznymi drogami, bez szybkich przelotów, gdyż dla najciekawszych widoków warto poświęcić więcej czasu. Ci motocykliści ten typ jazdy testowali nie raz, gdzie rozględanie się jest ważniejsze od odkręcania manety gazu. Jak spędzili następne 10 dni, gdzie byli i czy wybrana dość spontanicznie trasa była ciekawa? Przeczytacie poniżej.
Podkarpacie, Słowacja, Węgry i Satu Mare
Pierwszego dnia mieli do przejechania zaledwie 420 km, ale bocznymi drogami jazda zajęła cały dzień. Marcin doskonale radził sobie na nowym motocyklu, a adrenalina płynąca ze świadomości, że oto wyruszył na swoją pierwszą zagraniczną wyprawę dodawała mu skrzydeł. Krzysiek na starym transalpie prowadził, ale Marcin rwał się do przodu. Hamowały go jedynie ciekawe krajobrazy które mijali.
Słowacja
Tam gdzieś były Tatry, ale oni mijali krajobrazy bardziej płaskie i rolnicze. Jadąc słowackimi drogami ciągle trzeba pamiętać o utrzymywaniu dozwolonej prędkości, choć miejscowi nie zwracają na znaki uwagi. Mimo ograniczeń prędkości dość szybko dotarli do kraju gdzie słychać niezrozumiałą mowę.
Węgry
Płasko i rolniczo. Właśnie kończyły się żniwa i wszędzie były kombajny i traktory. Fajną odmianą po Słowacji było poruszanie się w pobliżu miejscowości a nie przez nie, zazwyczaj. Szybko minęła droga, bo tylko kawałek kraju Orbana był do przejechania. Jednak deszczowe chmury goniły dwie hondy i 50 km przed granicą z Rumunią, dogoniły. Ubrani w przeciwdeszczówki dotarli do granicy. I tu zaskoczka. Trąbią w telewizji, że szengen jest w Rumunii, a tu kolejka na kilkadziesiąt pojazdów i to na 4 pasach. Ludzie się denerwują, a motocykliści mokli. Po godzinie pogranicznik węgierski wziął komplet dokumentów (dowód osobisty i rejestracyjny), po 5 sekundach oddał. 5 metrów dalej rumuński urzędnik wziął dokumenty i oddał jeszcze szybciej. Po co więc to czekanie? Rumunia. Jeszcze roaming się nie włączył a już potrzebowali internetu. Nie mogli trafić do zarezerwowanego motelu w Satu Mare. Jak to zwykle bywa, był blisko, lecz chochlik jakiś przysłonił oczy. Gdy roaming ruszył, motel godny polecenia znaleźli szybko.
Sapanta i Carlibaba
Rano nie spieszyli się zbytnio z ruszeniem. Sami nie wiedzieli dlaczego. Może przesunięcie godziny do przodu rozbiło ich wewnętrzny zegar. W każdym razie ruszyli późno, a upał był niemiłosierny. Tylko jadąc czuli ulgę. Drogą nr 19 dotarli do Sapanty. Fajne miejsce znane z Wesołego cmentarza, który jest ciekawy i godny zobaczenia jako ewenement na świecie, jednakże Marcin nie pragnął zabawić tu długo.
40 minut później motocykle wiozły Marcina i Krzyśka przez Maramuresz. Na początku droga nr 18 nie była ciekawa. Ale serpentyny przed Borsa wymusiły u Marcina uśmiech i nieskrywane zadowolenie, gdy zobaczył po oponie jak głęboko kładł motocykl w zakrętach. W Borsa zjedli kotlet cygański i popili lemoniadą. Nie podają tu takiego cygańskiego jak w Polsce, ale i tak był dobry. Przejechali tego dnia jeszcze 50 km i zatrzymali się w hotelu w Carlibaba. Znowu mieli problem ze znalezieniem wjazdu do zarezerwowanego godzinę wcześniej noclegu. Tym razem pomogła pani w sklepie, udzielając wskazówek gdzie znaleźć wjazd na kamienisty wąski podjazd prowadzący na wysoką górę. Chwilę potem zobaczyli wielki drewniany budynek, dzisiaj cały dla nich. Fajnie, ale to jutro będzie się działo.
Transraul, wąwozy i Sighisora
Z samotnego hotelu wyjechali wcześnie, wcinając na śniadanie owsiankę z torebki. Spieszyło im się, bo plan na dzisiaj był lekko wyśrubowany. Rumunia kryje wiele małych dróg zachwycających widokami, wysokością i wymagającymi zakrętami. Jedna z takich dróg była celem dwóch podróżników. Transraul jest bardzo wąska i kręta. Z samochodem jadącym z naprzeciwka trzeba mijać się prawie ocierając lusterka. GPS nie mógł być dokładny, dlatego wyostrzony instynkt chronił przed wypadnięciem z trasy. Na szczęście ruch na tej drodze był mały, bo większość motocyklistów śmiga w Góry Fogaraskie, nie zaglądając często na drogi Bukowiny. 24 kilometry minęło zbyt szybko, jak zwykle, a Marcin i jego kompan już pędzili drogą 17B wzdłuż rzeki Bistrita, aż do jej spiętrzenia, gdzie wzniesiono tamę. Nie wyglądała na czynną, jednak turystycznie spisała się nieźle. Droga do niej od Viaduct Poiana Teiului do Barajul Bicaz także była ciekawa. Coś jakby Bieszczady w wersji XXL.
Dalej czekał przejazd drogą 12C wijącą się wzdłuż wielkich wąwozów skalnych zwanych Cheile Bicazului. Jadąc czuli przytłaczającą wielkość skalnych nawisów nad jezdnią. Mijali ostre i wąskie zakręty ze słabą nawierzchnią, tunel i jeszcze zjazd, długi, leśny i szybki. To jakby transfogaraska w rozmiarze S. Ale o transfogaraskiej jutro, bo tam pojadą Marcin i Krzysiek. Dzisiaj odpoczywali w Sighisoarze oglądając budynki jednego z najlepiej zachowanych miast w Europie Środkowo-Wschodniej, wpisaną do UNESCO oraz obkupili się prezentami dla bliskich. Może pasowałoby odwiedzić Braszów i zamek Drakuli, jednak chłopaki woleli jechać transfogaraską, a po drodze i tak zobaczą zamek na szczycie. Tam mieszkał Vlad Palownik. Ponoć był wzorem przy tworzeniu postaci Drakuli.
Transfogaraska i niedźwiedzie
Z Sighisoara do Transfogaraskiej jest około 70 km. Droga na hondach przebiegła szybko i ciekawiej niż zapowiadała się wcześniej. Prawdziwy fan zaczął się, gdy wjechali na drogę przecinającą góry Fogaraskie. Kto nie był, niech zobaczy. Owszem, są Alpy i nikt z nimi nie konkuruje, ale tutaj jest inny klimat. Można zatrzymać się prawie wszędzie. Uporządkowanie niech sobie w Alpach mieszka, a tu jest jeszcze wolność … i niedźwiedzie. Motocykliści zatrzymywali się często, fotografując i ciesząc się z bliskości gór i mnóstwa zakrętów.
Nie mogli pokonywać ich szybko, bo wokoło śmigało mnóstwo innych podróżujących, była słaba nawierzchnia i pojawiały się zwierzęta. Na dodatek remonty na trasie zatrzymywały każdy pojazd. Niemniej przejechane transfogaraskiej daje niezapomniane wspomnienia. Marcin długo przeżywał bliskie spotkanie z niedźwiedziem, który wyskoczył przed motocyklem na jezdnię, a potem wrócił na pobocze i poszedł tam skąd Marcin przyjechał.
Niektórzy mawiają, że przejechać transfogaraską i nie widzieć niedźwiedzia, to jak nie jechać tą trasą. Czy mają rację, czy też nie, Marcin i tak przejechał przez góry Fogaraskie w Rumunii. Olbrzymia tama Lacul Vidraru na jeziorze do którego wpływa rzeka Ardżesz i zamek Poenari wysoko w górze były tylko krótkimi przystankami. Kompani postanowili jechać, jechać i jechać. Na nocleg dotarli do Krajowej, by jutro wyruszyć do Bułgarii i skalnego miasta.
Belogradczik i miasto z III w. n.e.
Nie powinno być zaskoczeniem, że kraj znany też z rolnictwa ma tereny uprawne i to dużo. Właśnie za Krajową Marcin zobaczył pola ciągnące się po kres. Południowa część Rumunii jest płaska. No prawie, jednak dwóch motocyklistów nie zaprzątało sobie głowy uprawami. Oni gnali w stronę Dunaju i granicy z Bułgarią. Przed granicą kolejka TIRów była olbrzymia, ale osobówki przejeżdżały obok, motocykle też. Już w Rumunii upał dawał się we znaki, ale w Bułgarii grzało jeszcze mocniej. W czasie jazdy miało się wrażenie jakby ktoś zamontował suszarkę do włosów przed twarzą i ustawił włącznik na maksymalną temperaturę.
Po 50 km od Vidyn, miasta na granicy, podróżnicy dotarli do miejscowości Bełogradczik. Celem było zwiedzanie twierdzy Kaleto. Chodząc po budowli, której początki sięgają III w n.e. nietrudno poczuć, że po tym samym skalnym mieście chodzili rzymianie. Kawał historii, choć architektonicznie budowla nie powala na kolana, lecz te skały… one już tak. Upał jak w piekle, a Krzysiek w miasteczku szuka czegoś do jedzenia i książki dla dzieci. Marcin miał ubaw, bo Krzyśkowi zachciało się mieć gotówkę w bułgarskich lewach i potraktował wypłatę z bankomatu dość lajtowo. Okazało się, że złotówka w Bułgarii jest bardzo słaba i Krzysiek wypłacił 100 lew, co na polskie wyszło 218 zł. Tak to jest gdy nie jest się uważnym. Potem trzeba było wydać kasę, bo po co zabierać ze sobą. Więc zatankowali i kupowali w bułgarskim kauflandzie co się da, a potem pojechali na granicę z Rumunią. Stali w upale, aż pogranicznik się zlitował i przepuścił ich kilkanaście pojazdów do przodu. Sprawdzenie trwało szybko, wszak to UE. Jutro czekała transalpina więc gnali w upale, jak długo dali radę. Po 390 km zasnęli w motelu przy stacji. Najlepszym noclegu w jakim byli podczas tej podróży.
Transalpina i góry Apuseni
Jak codziennie wystartowali około 9. W półtorej godziny dotarli do transalpiny. Świetna trasa biegnąca szczytami Karpat Południowych, zupełnie inna niż transfogaraska. Tutaj jest nawet fajniej, bo szczyty to połoniny i można po nich jeździć, co zresztą uczynili. Nieskrywaną radość daje możliwość przejechania się po krawędzi góry i spoglądanie w dół. Transalpina to 150 km zakrętów, i przejechanie może zmęczyć. Na koniec Marcin sprawdził czy zamykał oponę w swojej cb 500x, a gdy uznał, że nie ma śladu po oponie wstydu, pogonił dalej. A dalej był przelot do mniej uczęszczanej drogi nr 1R w górach Apuseni. Drogę tę Krzysiek zaznaczył na swojej mapie z adnotacją, chcę zobaczyć, więc Marcin też chciał. Ale to dopiero jutro…
1R czyli wąsko stromo i bez turystów
Nocleg w pensjonacie Samanta posłużył motocyklistom. Mieli dożo przestrzeni do dyspozycji i odpoczęli dobrze. Także od upałów. Mogli wracać do Polski drogę prowadzącą do Oradea albo do Satu Mare, czyli do przejść granicznych. Tak robiła większość przyjezdnych z Polski. Ci na wielkich motocyklach wybierali częściej autostrady, ale drogi niepłatne przez Węgry też są ulubionym kierunkiem tranzytowym. Wciąż najważniejszym dla większości to przejechać słynne drogi w środku Rumunii (transalpinę i transfogaraską), na resztę zwyczajnie szkoda czasu. Niesłusznie.
Mimo, że Marcin pierwszy raz jeździł po Karpatach, pomyślał o znalezieniu czasu na lokalne drogi. Kierując się do domu wybrali drogę 1R biegnącą obok parku narodowego Apuseni, jeziora Beliș-Fântânele i kolejnej tamy. Tym razem droga była trudniejsza niż obie najsłynniejsze drogi w tym kraju. Wąsko, strome podjazdy i zjazdy. W większości zakrętów brak barierek pomiędzy jezdnią a wysokim zboczem.
Jeden błąd i …
Łącznie droga miała 80 km zakrętów, z ciekawymi miejscowościami zlokalizowanymi wysoko oraz mnóstwo źródełek dokładnie oznaczonych. Przy jednym z takich miejsc Marcin z politowaniem pomyślał o Krzyśku, gdy ten zatrzymał się, by zrobić zdjęcie, ale na pochyłym i kamienistym podjeździe but pojechał po kamieniach, a noga nie utrzymała 200 kg transalpa. Motocykl położył się na bok, a Krzysiek fiknął na środek asfaltu. Przez to, że robił zdjęcie nie miał rękawicy na dłoni i zdarł skórę, że plaster trzeba było przyklejać. Inna sprawa, że gdyby nie Marcin i kierowca srebrnej dacii, Krzysiek sam nie podniósłby transalpa, mimo zastosowania sztuczek podnoszenia motocykla, mądrze pokazywanych w internecie. Fizykę trudno oszukać, gdy koła są wyżej niż kierownica, a trzeba się spieszyć, bo paliwo wylewa się przez odpowietrznik.
Potem jechali zakrętami, lasem, górami i tamą połykając ostatnie zakręty tej podróży. Teraz rzeczywiście jechali tranzytem. Szybkie przekroczenie granicy w Satu Mare, walka z upałem i zmęczeniem oraz pilnowanie prędkości przejazdu przez Węgry dały się we znaki. Po stu kilometrach bocznych węgierskich dróg wjechali do Słowacji. Wciąż szukali lokalnych, mniej uczęszczanych dróg, bo pojechanie oklepanym tranzytem byłoby zbyt proste. Marcin nawet powiedział, że teraz mogliby stworzyć własny przewodnik przelotu do Rumunii i jeżdżenia po niej. Pędząc przez wietrzną i burzową Słowację, nie pomyśleli, iż mistrzowie motocyklizmu znaleźliby masę powodów do krytykowania i odebraliby fan jaki płynie z jazdy i tworzenia własnych przygód. Tymczasem, po przejechaniu 400 km, oni odpoczywali w hotelu w Michalovicach na Słowacji myśląc bardziej o jutrzejszych 500 km dzielących ich od domu.
Ostatnia lokalna droga przed tranzytem
Przez Słowację jedzie się długo. Dużo miejscowości i ograniczenia czynią jazdę nudną. Jazda przez góry mogłyby dostarczyć trochę emocji ale dopiero przed granicą z Polską zaczęło być ciekawie. Pojechali przez Komańczę do Rzeszowa nadal bocznymi drogami. Lecz potem już tylko tranzyt przez 300 km. Takie drogi dopiero są nudne, szybkie ale nudne.
Na koniec
Marcin dobrze zapamięta swoją pierwszą zagraniczną podróż motocyklem. 3300 kilometrów w 8 dni nie jest wielkim wyczynem. Ale jeśli weźmiemy pod uwagę jazdę poza szybkimi drogami, po górach i zakrętach, wtedy średni przebieg 400 km dziennie jest już dobrym wynikiem. Przejechali każdą z dróg jaką wcześniej zaplanowali, plus jedną więcej o której powiedział motocyklista spotkany w Satu Mare. Upały mocno dawały się we znaki, a tyłek bolał po spędzaniu większości dnia w siodełku. Na początku ustalili, że będą jechać każdego dnia tak długo jak dadzą radę, a noclegów będą szukali wieczorem. To się sprawdziło dobrze z pomocą internetu, czyli roaming potężnie ułatwia. Druga rzecz to pieniądze. Mieli gotówką, ale później wydawali ją na siłę. Wszędzie można płacić kartą, dlatego karta walutowa bardzo pomaga. Gotówka może się przydać w sytuacjach alarmowych. Marcin i Krzysiek są zdania, że najtrafniejszym zestawem są dwie podróżujące osoby. W razie kłopotu ktoś może pomóc, i pokój do spania łatwo znaleźć. Nigdzie nie czuli zagrożenia, ani nawet niechęci. Na każdym kroku spotkane osoby były pomocne i otwarte. Świat jest już całkiem mały. Jedynymi ograniczeniami jest znalezienie czasu na wyjazd i pieniądze na paliwo. Jeden ze spotkanych motocyklistów na wypasionym turystyku pochwalił żony chłopaków, że pozwalają na tak długi wyjazd. W takich sprawach sama podróż wydaje się najłatwiejszą sprawą.
Cynio_Ch
foto autor i Marcin