Mityczna góra Olimp naprawdę istnieje. Otoczona pomniejszymi szczytami skrywa się przed wzrokiem śmiertelników pod płaszczem chmur i pokrywą śniegu. To na niej opiera się niebo. Jak to było? Tam sięgaj, gdzie wzrok nie sięga? Skoro tak, to jedziemy.
Zeus oraz pozostali greccy bogowie na górze Olimpos nie zamieszkali przez przypadek. W swoich zamkach zbudowanych przez Hefajstosa ukryli się przed nienawidzącymi ich tytanami. Pięciuset metrowe pionowe ściany, śnieg i chmury zniechęcały także śmiertelników ciekawych smaku ambrozji. Życie celebryty nie było łatwe nawet w starożytnym świecie.
Autostrady na rozgrzewkę
Jest przełom kwietnia i maja, pogoda jest piękna. Ja na BMW F800GS ADV i Paweł na leciwej i doświadczonej Aprilli Pegaso Trial. Wyruszamy z Polski o siódmej rano i jedziemy w kierunku Ochrydy w Macedonii. Słowację, Węgry i Serbię pokonujemy tranzytem ustawiając nawigację Garmina na opcję „jak najkrótszy czas dojazdu”. Zaliczamy jednak dwie stolice: Budapeszt i Belgrad – tę drugą w godzinach szczytu: stolica Serbii jest piękna, ale przejazd przez jej środek to koszmar. Smród spalin, upał i korki dały się nam we znaki. Noclegów nigdy nie planujemy, prawie zawsze są przypadkowe. Tym razem padło na piękny klub golfowy z restauracjami i własnym portem oraz jak się okazało – najbrudniejszą łazienką, w jakiej wylądowałem od czasów noclegu w pewnej marokańskiej oberży kilka lat temu. Następny dzień na dziurawych autostradach Serbii i Macedonii to tankowanie, jazda, opłaty na bramkach (można płacić kartą) i tak non stop. Aż wreszcie późnym popołudniem zatrzymujemy się w przepięknej Ochrydzie.
W Macedonii jak w domu
W Ochrydzie nocujemy w spokojnej uliczce 5 minut piechotą od centrum miasteczka. Prawie przez płot mamy posterunki Policji i Straży pożarnej, a nasz gospodarz Mile to przyjaciel polskich motocyklistów – spotkaliśmy tu aż 8 naszych rodaków na jednośladach. Jestem u Mile kolejny raz i gorąco polecam to miejsce (villacentar.com). Na dzień dobry mama Milego poczęstowała nas szklanką rakiji z własnych winogron i kawą.
Zaraz po drugiej stronie ulicy zjedliśmy największą pljeskavicę tego świata – bałkański kotlet miał średnicę ze 20 cm. Następne kilka godzin zwiedzaliśmy Ochrydę – magiczne miasto położone nad prastarym jeziorem. Zarówno jezioro, jak i okolica wpisane są na listę UNESCO. Najpiękniejszy widok na okolicę roztacza się z romantycznej cerkwi św. Jana Teologa. Część jeziora to granica z Albanią. Wjeżdżając do tego kraju zauważyliśmy wspólnie powiewające albańskie i macedońskie flagi oraz ubranych na biało mężczyzn w jarmułkach. To stąd na podbój świata wyruszył Aleksander Wielki i tu urodził się Spartakus. A potem przyszła turecka nawałnica i na zawsze zmieniła oblicze Bałkanów.
Mam wrażenie, że obywatele tego kraju nie przepadają za żadnym ze swoich sąsiadów, a niechęci do Turków nawet nie próbują ukrywać. Serbowie, Bułgarzy i Grecy uważają Macedonię za swoje utracone terytorium, a połowa państw świata nie uznaje nazwy tego kraju. W tym roku parlament przyjmie nazwę Republika Macedonii i napięcie nieco opadnie. Jesteśmy świadkami historii.
Nieodkryty Olimp
Wczesnym rankiem Grecja wita nas widokiem ośnieżonych szczytów, kolorowymi kwiatami i wyraźnym zapachem dzikiego tymianku. Aromat ten jest pierwszym skojarzeniem jakie przychodzi mi do głowy, gdy słyszę słowo „Grecja”. Pół życia temu byłem tu pierwszy raz i dziwiłem się, że tymianek może tak bardzo urosnąć, jadłem też tymiankowy miód. Nie zgadłbym wówczas, że za dwadzieścia lat będę kimś zupełnie innym. Wtedy byłem przede wszystkim gitarzystą w metalowej kapeli. Dziś definiuję siebie przede wszystkim jako ojca małej Zosi. Wtedy pragnąłem być w bezustannej podróży. Teraz już trzeciego dnia zasłużonych wakacji tęsknię do rodziny. Paweł prawdopodobnie czuje to samo.
Ale najpierw Olimp. U jego podnóży stajemy około godziny 15. Wejść na szczyt można z miasteczka Litochoro i wówczas należy zarezerwować sobie na to dwa dni. Można też wjechać krętą asfaltową drogą na około tysiąc sto metrów do punktu zwanego Prionia.
Jest to restauracja i parking z pitną wodą i toaletami. W restauracji zostawiamy kurtki i kaski. Obsługa każe nam zgłosić się po nie przed zamknięciem o 18.30. Przed nami około 4-5 godzin do góry plus powrót a do zamknięcia restauracji mamy 3,5 godziny. Wiemy już, że wejść na Olimp nie damy rady, ale chociaż spróbujemy. Wchodzę w butach motocyklowych oraz tekstylnych spodniach Helda i w razie czego zabieram ze sobą goreteksową podpinkę wypiętą z kurtki. Jest to część z większego zestawu w skład którego wchodzi przede wszystkim zarąbista kurtka Carese APS z wbudowaną poduszką powietrzną.
Po dwóch godzinach docieramy do granicy pierwszego śniegu, robimy zdjęcia i niestety… musimy zawracać. Po drodze w dół gubimy szlak z czego zdajemy sobie sprawę, gdy docieramy do stromego urwiska. Wszystko kończy się dobrze, choć wracamy do naszej bazy spóźnieni o 5 min – nasze graty leżą już na schodach pod restauracją. Misja ” Zdobyć Olimp” nie została zaliczona. Wstyd i hańba. Nawaliło planowanie – wyruszyliśmy w górę co najmniej o 8 godzin za późno.
Chrzciny i klasztorny diabeł
Zjeżdżając z Prionii już po 2 km trafiamy na znak „Old Monastyr” i zgodnie z jego wskazaniem odbijamy w bok. Pośród pionowych szarych szczytów masywu Olimpu stoją tu ruiny liczącego pół tysiąca lat klasztoru zburzonego przez Niemców w czasie wojny. Wcześniej kilkukrotnie burzyły go katastrofy naturalne, w których z pewnością Zeus miał swój udział. Kamień po kamieniu odbudowuje go stary mnich, którego zastajemy podczas sadzenia róż.
Zamieniam z nim kilka słów i dochodzimy do wniosku, że małymi krokami da się osiągnąć każdy cel. Za chwilę do ruin przybywają rodzice z małym dzieckiem w nosidełku – tak oto zostaliśmy przypadkowymi świadkami chrztu. Mnich o zmroku opuścił ruiny i odjechał do położonego kilkanaście km dalej bezpiecznego Litochoro.
Wówczas my rozbiliśmy pod klasztorem nasze namioty i ugotowaliśmy kolację oraz 6 herbat z cukrem. Miejsca w kufrach nie mamy zbyt wiele, ale mamy prawie kilo cukru – Paweł zabrał pełną plastikową cukiernicę z dozownikiem, podczas gdy np. rolka papieru toaletowego już się nie zmieściła. Cukrem osłodzimy trudy podróży.
Po kolacji idę się umyć w źródełku tryskającym ze ściany kapliczki ukrytej w lesie. W lichym świetle emitowanym przez smartfona dostrzegam, że na skraju drogi siedzi jakaś postać. Serce skacze mi do gardła! Diabeł?! Niedźwiedź?! Asasyn Zeusa?! To coś zbliża się do mnie, za mną czarna otchłań, nie ma gdzie uciekać! Gdy osiągam stan przedzawałowy potwór przybiera ziemską powłokę…dużego klasztornego psa, który przyszedł się napić. Tak mnie Reksio przestraszył, że tej nocy spałem z nożem w kieszeni.
Tylko dla orłów
Meteora – to słowo oznacza coś, co umieszczone jest wysoko. To też najpiękniejsze miejsce jakie dotychczas widziałem w Grecji. Około 1335 roku mnich Athanasios wzniósł się na grzbiecie orła na skałę w pobliżu miasta Kalambaka i tam zbudował niedostępny kościół. Do kościoła zaczęli przybywać mnisi i osiedlali się tu. Następnie na pionowych skałach sterczących z ziemi na kilkaset metrów w górę powstawały kolejne klasztory – w sumie podobno aż 24. Mnisi, oraz wszystko czego potrzebowali oni do życia, transportowane było na linach.
W niespokojnych stuleciach trafiały tam podobno na przechowanie nieprzebrane skarby. Dziś cały region Meteora można podziwiać z poziomu wyśmienitej asfaltowej drogi z parkingami w widokowych miejscach. Do niektórych klasztorów można nawet wejść. W 6 najwspanialszych z nich nadal toczy się klasztorne życie.
Meteora udowadnia, że człowiek podporządkowując swoje życie jakiejś idei, potrafi w jej imieniu zdziałać cuda. Warto przybyć tu rano, zostawić maszyny na kempingu Kastraki i poświęcić cały dzień na spacer pomiędzy tymi diamentami.
Albania nie dla nas
Z Meteory popołudniem ruszamy na trzecią już wizytę w Albanii. Na odcinku 130 km w stronę granicy 31 km jedziemy w tunelach, które liczę dla zabicia nudy. Pogoda w tym czasie załamuje się tak gwałtownie, że padający deszcz uniemożliwia dalszą jazdę – nic nie widać bo po szybie kasku leje się jak z wiadra. Z konieczności 25 km od granicy z Albanią zatrzymujemy się na nocleg w luksusowym rodzinnym hoteliku w górskiej wsi Mesovouni. Prognozy pogody są jednoznaczne – Albania, Grecja, Chorwacja, Serbia przez najbliższy tydzień znajdować się będą pod wodą. Szybko modyfikujemy plan podróży – mamy dobę, żeby przez Grecję uciec do słonecznej Bułgarii i przez Rumunię wrócić do Polski. Fajnie, bo w Bułgarii jeszcze nie byliśmy.
Płonący motocykl
Wracamy w większości tą samą drogą, tym razem liczę 41 km tuneli. W jednym z nich czuję jak coś szarpie motocyklem a potem zaczyna migać kontrolka awarii ABS. Zatrzymuję się za tunelem a Paweł mówi, że cos mi się zaczęło palić i leciał na niego biały popiół. Krótki rzut oka na maszynę i wszystko jasne: w tylne koło wkręciła mi się spod siatki na siedzeniu koszulka termoaktywna, w której suszyły się skarpety i majty. Termoaktywna koszulka była tak aktywna, że w kilka sekund zapaliła się i nawet skarpety z CoolMaxu nie schłodziły pożaru. Majty z bawełny były przypadkową ofiarą tej walki tekstylnych żywiołów. Reszta szmaty weszła aż pod uszczelniacz łożyska i żeby to wydłubać trzeba było zdjąć koło.
Tarcza ABS i czujnik ABS gdzieś zniknęły. Ważne, że Paweł oprócz cukiernicy zabrał potężne zestaw kluczy od tira i dzięki temu mogłem kontynuować podróż. Znajomy mojego mechanika kiedyś miał to samo z kotem, tylko gorzej. Biedny kiciuś, o ile to w ogóle był kot, rozwalił ABS a dodatkowo ogon wlazł aż pod karter silnika i zabetonował cały napęd. W tym przypadku motocykl wrócił na lawecie. Kot do dziś nie może się połapać, gdzie zniknęło mu jedno życie.
Bułgaria zagubiona w czasie
Na samym południu Bułgarii trafiamy do miasteczka Melnik. To jedna z największych atrakcji turystycznych tego kraju. Region słynie z wyśmienitego wina a samo miasteczko położone jest w kosmicznej scenerii piaskowych gór.
Można ją podziwiać z jednej z nich – wchodzi się na nią po zaimprowizowanych schodkach na końcu miejskiego deptaka i w ciągu 25 minut trafia do innego świata. Czegoś podobnego nigdy wcześniej nie widziałem, pełen zachwyt.
Po powrocie na dół zamawiamy danie o nazwie Muczaja Łapa, które okazuje się przepysznym kotletem z warzywami, choć nazwa sugerowała golonkę. Potem za bułgarską walutę z bankomatu kupujemy lokalne wino w plastikowych butelkach i ruszamy na północ. Gonią nas chmury.
Południowa Bułgaria jest zagubiona w czasie i przestrzeni i nie ma ochoty się odnaleźć. To jeszcze słowiańszczyzna, ale klimat już Grecki. Na mniejszych i nielicznych w ogóle stacjach benzynowych nie da się zapłacić kartą. Nikt od nas także nie chce gotówki w Euro. Gdy pytamy o Hotel ludzie pytają: „Hotel? Jak to hotel? Może w Sofii jest?”.
Gdy od strony Grecji mijamy Sofię jestem przytłoczony tym co widzę: bloki wysokie na kilkanaście pięter, brudne, odrapane, nieocieplone. Wyglądają, jakby po wojnie jądrowej dwadzieścia lat temu opuścili je ludzie. Ten widok nie odstraszy tylko tych, którzy zapłacili za wizytę w Czarnobylu. To wszystko być może jest też efekt pięciu wieków lat brutalnej tureckiej dominacji a potem komunizmu – Bułgarom zabrano tak wiele, że teraz zamiast się rozwijać i łapać szansę, skupiają się na tym, by bez zbędnego ryzyka zachować to co już mają.
Nie chcę nocować w Sofii po tym co widziałem, więc w efekcie lądujemy w lesie jakieś 20 km za miastem. Zjeżdżamy z asfaltu i jedziemy po zmroku na azymut po trawiastym wzgórzu porośniętym dzikim agrestem. Gdy jesteśmy pewni, że jesteśmy daleko od ludzkich siedzib rozbijamy namiot. Pada deszcz. Potem udaje się nawet rozpalić ognisko i zjeść kolację z liofilizowanego spaghetti bolognese. Gdy wstajemy rano, patrzymy na siebie i zarówno ja, jak i Paweł pierwszy raz w życiu widzimy prawdziwe śmierdzące górskie trolle.
Kamienne miasta
Po drodze do Polski już na północnym zachodzie Bułgarii trafiamy na kolejny turystyczny klejnot – (Bełogradczik). Znajdują się tu potężne i niezwykłe formacje skalne powstałe na dnie prehistorycznego oceanu około miliona lat temu.
Mniej więcej 1700 lat temu Rzymianie wkomponowali w te skały obóz warowny , który miał opinię twierdzy nie do zdobycia. Twierdza Kaleto, bo tak się ona nazywa, wygląda tak, jakby zbudowana została na potrzeby jakiegoś filmu fantasy. Już sama brama twierdzy robi piorunujące wrażenie, ale wewnątrz jest jeszcze lepiej. Wystarczą wam trzy lub cztery dni, żeby zobaczyć to wszystko na własne oczy.
Przez Dunaj do domu
Tego samego dnia przekraczając bułgarską, serbską i rumuńską granicę na Dunaju wjeżdżamy do Węgier na ostatni nocleg poza domem.
Tu kolejna niespodzianka – nasz ulubiony kemping Hajdu w Hajduszoboszlo jest jeszcze nieczynny więc nocujemy w hotelu. Pod Lublinem Paweł zalicza ostatnią przygodę tej wyprawy – łapie gumę w tylnym kole, a że jest niedziela awarię usuwamy aż 4 godziny w czym pomaga nam Marek, właściciel niebieskiego Drag Stara.
Nie tylko ratuje nas z opresji, ale jeszcze częstuje obiadem. Zanim jednak trafiamy na Marka, siedzę w rowie, obok mnie stoi motocykl Pawła ze zdjętym kołem. W ciągu półtorej godziny mija mnie z pięćdziesięciu motocyklistów – żaden się nie zatrzymuje zapytać, czy można nam jakoś pomóc. Gdyby nie Marek, zakończyłbym podróż z refleksją, że solidarność motocyklistów ogranicza się dziś już tylko do pozdrowienia lewą ręką. Na szczęście to nieprawda, bo oprócz posiadaczy motocykli są jeszcze motocykliści.
Tomek Kaman Dąbrowski
Zdjęcia: Tomek, Paweł Zembrzuski.
Relację pierwotnie opublikowano w podobnej formie w miesięczniku Świat Motocykli nr 10/2018.
Coś jest na rzeczy, bo nie napisałeś jak smakuje ambrozja a na Olimpie.
Dobry pomysł aby Bułgarię połączyć z wypadem do Macedonii. Muszę coś takiego zaplanować.
Tomek, pomyśl żeby zrobic test KTM 790. To może być hicior…
KTM zrobię na pewno, być może to będzie pierwszy test użytkownika w Polsce. A ambrozja na Olimpie….nie było mi dane, jestem mięczakiem, nie dałem rady wejść na żaden ze szczytów Olimpu.
Witam! Również zastanawiam się nad KTM 790 R ale jeszcze biorę po uwagę Tenere 700 (tylko termin dostępności trochę odległy),jakie są Pana spostrzeżenia z punktu doświatczonego motocyklisty
KTM vs Yamaha….
Panie Tomku Strona i wszystkie testy pełen profesionalizm!!!
Pozdrawiam!
Krzysztof
Dziękuję. Co do KTM vs Yamaha. Czekałem na Yamahę, ale 16 L pojemności zbiornika mnie zawiodło, chociaż spalanie nie jest duże i dałbym radę pewnie zrobić na tym 400 km. KTM aż 20L przy deklarowanym spalaniu 4.2 l/100 km. Do tego a KTM ten zbiornik jest pod silnikiem prawie, co gwarantuje rewelacyjną poręczność maszyny z uwagi na niski środek ciężkości. Do tego filtr powietrza pod kanapą, który można samemu wyczyścić w drodze. Gdzie ten filtr jest w Yamaha tego nie wiadomo jeszcze. I znowu ale….ale KTM jest mega drogi a do tego dużo się słyszy o dramatycznym poziomie obsługi w niektórych serwisach ASO KTM. Pomijając ceny: wybiorę Tenerę 700 lub KTM adv w wersji podstawowej, nie R. Potencjału wersji R nigdy nie wykorzystam a jak już chciałbym jeździć tak, jak umożliwia to wersja R to szukałbym motocykla enduro o wadze do 150 kg.Nie ma co się oszukiwać- tysiące km od domu skakał tym po skałach nie będę bo konkretny dzwon oznacza powrót z moto na lawecie. Przynajmniej ja daleko od domu jeżdżę asekuracyjnie. A decyzja ostateczna po targach w Warszawie jak już zobaczę te motocykle na własne oczy.
Witam!
I jak spostrzeżenia i decyzje po targach KTM vs Yamaha…. ?
Byłem też i w sumie niewiem co zrobić ,najbardziej przypadła mi do gustu BMW F 850 gs….Zastanawiam się co zrobić…
Będę wdzięczny za sugestie ze strony doświatczonego motocykilisty….
Pozdrawiam!
Krzysztof
Ta nowa Beema 850 jeździ fantastycznie, w offie też dzięki amortyzatorowi skrętu (jest w KTM). Silnik jest fantastycznie elastyczny choć brzmi fatalnie. Minusy to masa i malutki zbiornik paliwa i w tych parametrach ustępuje i KTM owi i Yamaha. Wszystkie trzy maszyny są odpowiednie już przy około 175 cm wzrostu, do tego KTM 790 wersja S ma kanapę którą można obniżyć jeszcze o 2 cm (83 cm). W teren i trasę daleką KTM na pewno. Yamaha na pewno oferuje najmniej elektroniki ale jest najtańsza. BMW najdroższe, duuuużo droższe. Ja rozważał bym w takiej kolejnosci (jakość, zasięg, cena): KTM, Yamaha, BMW.Jest jeszcze sprawa serwisu. KTM słynie z tego, że klienci są często z serwisów ASO tej firmy bardzo niezadowoleni. BMW to za to poziom obsługi nieosiągalny dla konkurencji.
Yamaha czy KTM ok ale termin dostawy praktycznie po sezonie no i serwis BMW mam prawie pod domem,przymierzając się do f 850 przez przypadek usiadłem na r 1200 gs mówiąc dotychczas ze ciężki i w ogóle za duży (w ogóle nie brałem go pod uwagę)….no i się zdziwiłem,że wcale nie jest tak jak myślałem ,porównując 1200 waga a 850 to jakieś 9 kg i teraz mam mega dylemat…. bo 1200 to sprawdzona konstrukcja i nie wiem co zrobić,widziałem że w nie których wyprawach Pana koledzy radzili sobie na gs 1200……..a jakie są Pana spostrzeżenia podczas wyprawy F800 vs R 1200 gs ….?
Pozdrawiam! i wielkie dzięki za pomoc! 🙂
1200 ma nisko umieszczony środek ciężkości i dlatego wydał ci się tak poręczny. Każdy, kto miał gs 800 i 1200 też mówi, że 1200 łatwiej podnieść. Ja mając dylemat F800, F850 czy 1200 kupiłbym…Africę Twin w manualu: dobrze rozłożona masa, tak samo sprawny w offie jak i podróży po asfalcie. Tu masz wszystkie wyżej wymienione motocykle w jednym. To oczywiście moja subiektywna opinia.Mam nadzieję, że nie obrazisz się, że przeszedłem na „Ty” :-). A jeśli już koniecznie BMW…to jednak 1200. Też byłem w szoku, jakie to poręczne.
Witam!
Co do na „TY” to pełen luz…. 🙂
Co do motocykla to chyba jednak 1200, biorąc pod uwagę cenę przy wyprzedaży rocznika na 2018r zrobili MI super ofertę i porównując cenę względem 850 wychodzi 10 różnicy, Zastanawiając sie nad 1200 przyszłedł kolejny dylemat czy nie lepiej nowy 1250 ,ale stwierdzam że jednak lepiej wziąść sprawdzony i dopracowany model ………Motocykl wybrany teraz przyszedł czas na opony i strój…..
Opony wybrałem po przeczytaniu mnóstwa testów i opini Michelin Anakee Wild a jak będzie zobaczymy w praktyce,Twój test również okazał się bardzo pomocny!!!
Mam jeszcze pytanie co do kurtk czy spodni ,czy te jasne kolory jak np HELD Carese w użytkowaniu nie są mocno uciążliwe ,czy po czasie kolor bieli zostaje faktycznie biały czy pojawiają się przebarwienia i jakieś plamy …? Jeszcze raz Wielkie dzięki!!!