Do kraju po słonecznej stronie Alp wybraliśmy się w ostatnim tygodniu sierpnia 2025 r. W planach mieliśmy zupełnie inne rejony Europy, lecz spontaniczna zmiana celu podróży okazała się doskonałym wyborem. Zwiedziliśmy miejsca mocno turystyczne i takie, gdzie trudno znaleźć podróżnych. Jechaliśmy drogami biegnącymi wysoko w górach i dolinami u podnóża Alp. Drogi i noclegi wybieraliśmy spontanicznie, bez planu i rezerwacji. Znaliśmy tylko kierunek.
Jak napisałem we wstępie, od wiosny planowaliśmy rundkę po Litwie, Łotwie i Estonii. Pokusa pojechania wzdłuż wybrzeża Bałtyku wydawała się dobrym pomysłem. I była. Lecz bliżej terminu planowanego wyjazdu, okazało się, że mamy więcej wolnych dni niż zakładaliśmy. Tydzień przed wyjazdem postanowiliśmy pojechać na południe. Przejrzeliśmy na szybko mapy, zerknęliśmy, gdzie jeżdżą inni i już wiedzieliśmy. Słowenia.
Kraina dla motocyklisty
Niewielki kraj (20 tys. km2), mniejszy od województwa mazowieckiego (35,5 tys. km2), ma do zaoferowania masę atrakcji dla turystów. Szczególnie motocykliści mogą bawić się świetnie, pomykając szosami pełnymi zakrętów i wzniesień. Generalnie cały czas jedziesz albo górskimi drogami, albo u podnóża gór. Można się też zatrzymać nad pięknymi jeziorami, zjawiskową rzeką, w dolinach przytłoczonych górami albo w stolicy, zwanej miastem smoków i wielu innych miejscach.
Zastanawiałem się w jaki sposób opowiedzieć o naszej wycieczce. Czy zrobić reportaż o przygodach jakie nas spotkały, czy może coś w formie instrukcji, gdyby ktoś chciał pojechać w nasze ślady? Ostatecznie pomyślałem, że najlepiej będzie przedstawić relację z podróży z informacjami nadającymi się do powtórzenia przez każdego, komu spodoba się nasz plan. Kogoś, kto zamiast zastanawiać się jak jechać, zwyczajnie pojedzie naszym śladem.
Czytając poniższy tekst, pamiętaj, że jest to relacja z 7-dniowej podróży, ubrana w szczegóły niczym instrukcja na świetną wycieczkę. Nie zawiedziesz się na żadnej z dróg i jeśli trafisz na dobrą pogodę będziesz żałować, że musisz wracać do domu.
Spontan ze szkicem planu
Zazwyczaj wybieramy jazdę mniej szybkimi drogami, czyli unikamy autostrad czy ekspresówek. Im szybciej jedziesz, tym mniej widzisz. Ale nie tym razem. Chcieliśmy poświęcić jak najwięcej czasu na samą Słowenię. Dlatego popędziliśmy naszą S7 do Krakowa. Ominęliśmy gród Kraka obwodnicą A4 i znowu wpadliśmy na siódemkę. Pojechaliśmy w kierunku granicy ze Słowacją. To tylko 400 km od Warszawy. W Słowacji motocykle nie płacą za autostrady, dlatego jechaliśmy R3, a potem drogą 59 do Bańskiej Bystrzycy i E77 do Zwolenia. Dalej wskoczyliśmy na słowacką 66. Mam wrażenie, że nie ma wielu szybkich tras w Słowacji. Trzymaliśmy się ograniczeń prędkości i grzecznie jechaliśmy, choć sami Słowacy rzadko stosowali się do przepisów własnego kraju.
Pierwszy nocleg z soboty na niedzielę mieliśmy w Hakovcach na Słowacji. Jak wspominałem, mamy dość luźne podejście do planowania spania. W jeździe na dwa motocykle wypracowaliśmy dobry sposób szukania noclegów, ograniczenia ich kosztów i bezpiecznego podróżowania.
Nasz przykładowy dzień w podróży wygląda tak: Ruszamy około 9.00. Nie chodzi tylko o wyluzowane pakowanie się, ale i szosy są o tej porze na tyle rozgrzane, że nie martwimy się o przyczepność. Inna sprawa, że nie chcemy jechać jak najdłużej, tylko jak najspokojniej. Ale jak już jedziemy, to nie zatrzymujemy się często. Między godzinami 16 a 18, jesteśmy po obiedzie i zastanawiamy się ile jeszcze damy radę przejechać. Gdy dystans jest ustalony, wtedy szukamy noclegu na końcu zaplanowanego dystansu. Najczęściej przez booking albo na google maps. Jeśli cena nam odpowiada, rezerwujemy i ruszamy do naszego noclegu. Wiemy już, że znaleźć jeden pokój dla dwóch osób jest dość łatwo, a cenę dzielimy na 2, co obniża koszty. Warto wspomnieć, że we wszelkich transakcjach walutowych pomaga aplikacja Revolut. Jeśli nie udaje się znaleźć pokoju, wtedy szukamy kempingu, bo namioty mamy ze sobą.
Tranzyt przez Węgry
Po nocy w Hokovcach, szybko przekroczyliśmy granicę z Węgrami i jechaliśmy autostradą E77 (2). Winiety wykupiliśmy wcześniej, bo na Węgrzech motocykle płacą za autostrady. Wybraliśmy winiety na 10 dni, bo w sumie wychodziło taniej, niż gdybyśmy kupili jeden dzień na przejazd tam i jeden na powrót. Postanowiliśmy przejechać przez Budapeszt, ale nie był to najlepszy pomysł, bo wpakowaliśmy się w korki, mimo że była niedziela. Odpoczęliśmy nad Balatonem w Zamardi na fajnej trawiastej plaży. Szybko wróciliśmy na autostradę M7 i popędziliśmy do granicy z Chorwacją. W Chorwacji zjechaliśmy z autostrady, bo nie chcieliśmy za nią płacić, ale też dlatego, że zaczynały się ciekawe tereny i chcieliśmy oglądać widoki, bo tylko wtedy jazda bez planu ma sens.
Stojąc przy zamkniętym sklepie w Hodosan, sprawdziliśmy noclegi w Słowenii. Uznaliśmy, że bez problemu zrobimy jeszcze 160 km do Trbovlje w Słowenii. To był błąd. Nie jechaliśmy już drogami szybkiego ruchu, i drogi stawały się coraz bardziej kręte. W Ptuj zjedliśmy coś i popędziliśmy do hotelu w Trbovlje (drogi 430, 5). Ostatnie 50 kilometrów (108 i 221) jechaliśmy drogami krętymi i po ciemku. Nie była to fajna jazda, do tego do hotelu ledwo zdążyliśmy, bo od 22.00 recepcja zamykana była na głucho. Nie dostalibyśmy się do środka. Zapamiętaliśmy: nie cwaniakuj i realnie obliczaj swoje siły na zamiary.
Nie spiesz się
Rano zrobiliśmy zakupy w markecie i pojechaliśmy drogą 427 na północ. Na tej trasie są fajne zakręty, ale nie jest ich wiele, niemniej zachęcający początek. Jechaliśmy spokojną 225, następnie 428, zbliżaliśmy się szybko do Alp. W Słowenii im wyższa numeracja drogi, tym słabsza nawierzchnia i są węższe. Aby zobaczyć więcej i pobawić się trochę, w miejscowości Solčava wjechaliśmy na 926. Asfalt szybko się skończył i pokonywaliśmy ciasne zakręty i spore wzniesienia drogą szutrową. Ale było warto, bo widoki były świetne. Przystanek przy cerkwi świętego ducha, z małym smokiem na wejściu, warty był jazdy po kamieniach.
Zjawiskowe jezioro
Dalej jechaliśmy leśną drogą, aż wróciliśmy na 428. Kawałek dalej była austriacka granica. Jadąc już Austriacką drogą Vellach, nie spotykaliśmy turystów. W końcu dotarliśmy do drogi 82, skręciliśmy na wschód i serpentynami dojechaliśmy do granicy z Słowenią. Chwilkę na fotki ze znakami granicznymi i zjechaliśmy drogą 210 w dolinę. W mieście Kranj przebiliśmy się do 411. Jechaliśmy do 209 i stanęliśmy w korkach do wysoce turystycznego miasta Bled. Choć raczej to jezioro Bled przyciąga tu wszystkich. Rzeczywiście jest wyjątkowe. Kiedyś nawet ekipa The Grand Tour zachwycała się jeziorem, kościołem na wyspie i zamkiem na skale. Teraz wiemy dlaczego. Ale jest też ciemna strona tego miejsca. Nocleg trzeba rezerwować z dużym wyprzedzeniem, nawet na kempingu lub zapłacić sporą kwotę za wyższy standard. Takie jakoś zawsze się znajdą. I w taki właśnie sposób mogliśmy spędzić noc w Bled. Ale warto było.
We wtorek rano ruszyliśmy z planem dotarcia do Ruskiej Drogi od strony północnej. Pojechaliśmy 634 i przez pomyłkę trafiliśmy w 905. Fajna droga i dość późno zauważyliśmy, że nie jedziemy tam gdzie chcieliśmy. Zawróciliśmy i drogą 907 dotarliśmy w 201. Zatrzymam się chwilę nad 907. Bardzo fajna, wąska droga. Prawie nie było tam pojazdów i co chwilę się zatrzymywaliśmy, tak dużo było ciekawych rzeczy. Dla mnie najfajniejsza była zupełnie płaska dolina otoczona wielkim szczytami. Wow. I jeszcze znikoma liczba turystów.
Ruska droga
Niestety nie można tego powiedzieć o Ruskiej Drodze, do której dotarliśmy wspomnianą już 201. W Kranjskiej Gorze skręciliśmy na południe w 206, nazywaną Ruską Drogą. Nazwa wzięła się stąd, że na początku XX w. tę drogę dla celów wojskowych zbudowali jeńcy wojenni z Rosji. Do pokonania jest 50 ostrych zakrętów przez przełęcz Vršič na wysokości 1611 m n.p.m. I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie wielki ścisk samochodów i motocykli. Choć nie był to powód do narzekania. Wymagające zakręty, możliwość zatrzymania się dla spędzenia chwili ze szczytami i sam fakt przejechania się jedną z najsłynniejszych dróg w Europie. To spowodowało, że o tłoku szybko zapomniałem.
Mangart
Ale nie koniec atrakcji na ten słoneczny wtorek, bo gdy skończyła się 206, wjechaliśmy na 203 w kierunku północnym. Niedaleko granicy z Włochami jest skręt w prawo w 902. Już kawałek dalej natrafiliśmy na szlaban. Zapłaciliśmy 10 euro od głowy i wąziutką, asfaltową, pełną tuneli drogą wspięliśmy się na taras widokowy góry Mangart. Te 10 euro to nic za 12 kilometrów serpentyn zawieszonych nad przepaścią, pięciu tuneli wykutych w skale i tarasu widokowego na wysokości lekko ponad 2000 m. Cały czas jechaliśmy w cieniu góry Mangart wznoszącej się na wysokość 2679 m. Kiedyś wrócę na tę górę, bo jest niesamowita. Ale długo nie zabawiliśmy na wysokości, bo w naszych głowach słyszeliśmy: jechać, jechać.
Most Napoleona
I zjechaliśmy z góry, wybierając drogą 203 na południe, do miejscowości Kobarid. Tu już było ciężej z noclegiem i zamiast jakiegoś pokoju wybraliśmy kemping obok słynnego Mostu Napoleona na rzece Socza. Kamieniste podłoże nie gwarantuje komfortu, ale dobry materac już tak. Urzekły mnie gwiazdy świetnie widoczne w nocy. Zjedliśmy pizzę w mieście i zrobiliśmy zakupy w dobrze zaopatrzonym markecie.
Marseu
Środa zaczęła się ślicznie. Naszym zwyczajem, o 9.00 byliśmy gotowi do drogi. Granica z Włochami tylko 10 km od nas. Postanowiliśmy przejechać choć kawałek tego kraju. Z Kobarid ruszyliśmy 102 na zachód, przekroczyliśmy granicę (nic wielkiego, w końcu Schengen). Kilka kilometrów za granicą skręciliśmy w wąską drogę Via luretig. Super jazda. Zupełnie inaczej niż na uczęszczanych i dobrze utrzymanych drogach. Liście, ubytki, wilgoć i cały czas zakręty. Szkoda, że nie mieliśmy czasu pojechać tą drogą tak długo aż się skończy. Dotarliśmy do Marseu. Popatrzyliśmy i z powrotem do granicy i do Słowenii. Odjeżdżałem z nadzieją, że kiedyś wrócę tu bez ograniczeń czasowych i pojadę…
Dużo rowerów, mało motocykli
Droga 102 w Słowenii. W miejscowości Idrsko odbiliśmy w 902. Uznaliśmy, że pojechanie boczną, lokalną drogą przez góry będzie ciekawym doświadczeniem i liczyliśmy na drogę wolną od turystów. Ale pierwsze kilometry wyprowadziły nas z błędu. Mijaliśmy masę rowerzystów wspinających się wyżej i wyżej. Aż po 13 kilometrach drogi 605 dotarliśmy do tarasu widokowego i jednocześnie miejsca, gdzie można zwiedzić obiekty wojskowe z I Wojny Światowej. Nie zagłębialiśmy się w temat, choć piszą, że warto zobaczyć to otwarte muzeum (Kolovrat Museum of the First World War). My mieliśmy w głowach – jechać. Dlatego pojechaliśmy dalej 605, potem w 604 i 606 do miasteczka Kanal ob Soči. Na tej trasie praktycznie byliśmy sami. Czasami trafił się jakiś samochód, rzadziej motocykl, ale 90 procent czasu jechaliśmy tylko my. Były to wąskie, kręte, głównie leśne drogi, biegnące wzdłuż granicy z Włochami. Można jechać dalej, ale postanowiliśmy skręcić do stolicy.
Miasto smoków
Na początku jechaliśmy drogą 103 na północ, potem kawałek 102, by po chwili odbić na wschód, w drogę 403. Tak naprawdę, to cały czas mógłbym pisać – kręta, leśna, widoki wspaniałe – ale ile można się powtarzać. Dlatego przyspieszam z tą instrukcją. W Škofja Loka 403 się skończyła. Już terenami ciasno zabudowanymi dotarliśmy do Lublany, stolicy kraju. Znaleźliśmy nocleg w akademiku, za uczciwą cenę. Blisko było do centrum, dlatego mogliśmy podziwiać to miasto smoków. O stolicy Słowenii wiele można znaleźć w internecie, to ja nie będę przepisywał. Warto zobaczyć.
Łatwo pojechać do domu najprostszą i najszybszą drogą. Ale jaka w tym frajda? My wybieramy boczne, mniej uczęszczane drogi. Dlatego w czwartek ruszyliśmy z Lublany i dotarliśmy do drogi 415. Potem 221 do 680. Dalej w 682 i 683, aż do granicy z Chorwacją. Przeskoczyliśmy granicę, szybka fotka i lokalnymi drogami dotarliśmy do Pregrada. Tutaj należy wspomnieć, że spodziewaliśmy się spokojnych przejazdów w wolnym tempie, lecz nic z tego. Było wolno, ale potężnie zaskakująco. Jeden przykład: jedziemy przez rzadko zabudowaną wioskę, ostro pod górę, wchodzimy w zakręt, a tam szczyt wzniesienia. Tuż za nim drugi zakręt i ostro w dół. Nawet przy 40 km/h mieliśmy wrażenie odrywania się od siodełka, po czym rzucaliśmy się kładąc motocykle, by nie wpaść na kapliczkę lub ogrodzenie. I tak co kilka kilometrów. Wymagające i fajne.
Lokalne drogi w Chorwacji i autostrada na Węgrzech
Trochę GPS nas kręcił, zanim dotarliśmy do Varaždin i dalej do Koprivnicy. Następnie drogą 41 dotarliśmy do granicy z Węgrami i zatrzymaliśmy się na popas w Berzence. Dlaczego nie pojechaliśmy autostradą przez Węgry? Byłoby szybciej i może nawet spokojniej. To proste, byłoby też nudno i niewiele zobaczylibyśmy, powiedzmy, prawdziwego widoku kraju przez który przejeżdżaliśmy. Niemniej zbliżał się czwartkowy wieczór. Pomyśleliśmy, że czas wracać do mety naszej podróży, czyli do domu. Wskoczyliśmy na autostradę M7 i pomknęliśmy do Budapesztu. Tam znaleźliśmy całkiem fajny nocleg. Piątek był ostatnim dniem podróży. Pędziliśmy tymi samymi drogami co siedem dni temu przez Węgry, Słowenię i polską S7. Wieczorem byliśmy w Warszawie.
3 tys. km i 7 krajów
W tydzień przejechałem 2998 kilometrów. Odwiedziliśmy łącznie 7 krajów. Choć głównie jeździliśmy po Słowenii, a pozostałe były przelotem lub tylko przez chwilę. Mój transalp XL650 z 2001 r. spalił paliwa za 844 złote. Nowa CB500X Marcina spaliła o prawie 300 zł mniej. Doliczając noclegi, wycieczka kosztowała mnie 1650 zł. Nie liczyłem jedzenia, bo i tak musiałbym jeść czy to w podróży czy w domu. Pamiątek też nie liczyłem, bo nie każdy czuje potrzebę ich kupowania.
Podsumowując
Aby fajnie spędzić czas na motocyklu i pojechać w ciekawe motocyklicznie miejsce nie trzeba dużo pieniędzy. Trudno wygospodarować trochę wolnego, ale jedynie ta zmienna może uniemożliwić wyjazd. Oczywiście zakładam, że jeśli dotrwałeś do końca tej relacjo-instrukcji, to masz już motocykl na tyle sprawny, by przejechał 3 tysiące kilometrów bez niespodzianek.
W takim razie co cię powstrzymuje? Instrukcję już masz.
Cynio_Ch






































































