Mołdawia na motocyklu – podziemne atrakcje

Zachodnia Europa coraz mniej różni się od Polski – przynajmniej z wyglądu. Żeby złapać dystans i odetchnąć innym powietrzem znowu wybieram się na jej południowy wschód. Ta podróż przez Ukrainę, Mołdawię i Rumunię będzie także pewnego rodzaju podsumowaniem 10 lat spędzonych na motocyklu.

Granice

Granice. Jakie to sztuczne, nienaturalne i niepotrzebne gdy codziennie przemierza się setki kilometrów. Inny świat jest tylko na tychwąskich granicach. Inne mundury, inne dokumenty, inne flagi, inne symbole. Czapki z rondami, czapli z daszkami, czapki bez daszków. Wystarczy je przekroczyć, zapomnieć o polityce i znowu mamy normalny świat normalnych ludzi. Inny język, kolor skóry czy religia to drobnostki. Żeby wiedzieć kim jesteś, gdzie się zaczynasz i gdzie kończysz musisz mieć granicę. Czy będzie nią twój dom, wieś, miasto, kraj czy kontynent to już zależy tylko od ciebie.

Ukraina

Pierwszą granicę z Ukrainą przekraczamy przed południem – Dołhobyczów/Uhrynów, stoimy tu trzy godziny. Do zamku w Kamieńcu Podolskim docieramy w nocy. Złamaliśmy żelazną zasadę – po Ukrainie nie wolno jeździć nocą, nigdzie na świecie nie ma tak dziurawych dróg jak w tym kraju, można zwyczajnie urwać koło i wylądować w szpitalu. Z Polski do Kamieńca jest tylko 335 km przez Tarnopol, jednak drogi są tak dziurawe, że jedziemy cały dzień.

 Do tego na dwie godziny zatrzymała nas burza, którą ponownie spotkaliśmy tuż przed Kamieńcem. Do celu w efekcie dotarliśmy dopiero nocą.

Kamieniec Podolski – największa twierdza.

Miasto położone jest na naturalnej wyspie w pętli, którą tworzy rzeka Smotrycz. Wejścia do owej pętli strzeże zamek położony na stromej skale, a do miasta prowadzi długi most położony nad kanionem.

Dostępu do zamku oprócz naturalnej fosy, którą tworzy rzeka Smotrycz broni jeszcze skalne urwisko i wysokie mury. Przez 200 lat najdalej wysunięta na wschód twierdza Rzeczpospolitej odparła 40 oblężeń Tureckich i zyskała status bastionu, którego zdobyć się po prostu nie da.  Tak było do 1672 roku, gdy podczas kolejnej próby słabo obsadzona twierdza załogą zaledwie 1100 żołnierzy padła. Atakiem 120 000 żołnierzy dowodził sam wezyrMahmed IV, obroną natomiast starosta Mikołaj Potocki.

Z usypanych szańców ostrzeliwano obrońców bezpośrednio za mury z ponad 100 armat. Podkopywano baszty i wysadzano je minami. Dysponujący zaledwie 1/7 wymaganej obsady dowódca poddał twierdzę po niecałych 10 dniach walki obawiając się rzezi mieszczan, jeśli oblężeniepotrwałoby dłużej. W walce zginęło około 500 obrońców i 8 tys. atakujących z których kolejne 10 tys. odniosło rany. Już po poddaniu twierdzy w wybuchu w prochowni zginął rotmistrz Wołodyjowski, którego postać zainspirowała Henryka Sienkiewicza. Jak się okazało legenda sama się nie obroniła, Polacy zwyczajnie zlekceważyli przeciwnika i na odzyskanie twierdzy czekali kolejne 27 lat.

Historia na kołach się toczy

Gdy leżę już w łóżku w pensjonacie Stara Ruś (zamykany parking, 120 zł za pokój 3-osobowy) położonym niedaleko zamku, dociera do mnie, że minęło 10 lat, od czasu, gdy po raz pierwszy przejechałem motocyklem granicę Polski. Wtedy ja i 7 innych motocyklistów, z których nikt się z nikim wcześniej nie znał, ruszyliśmy do Szwajcarii. Z powodu fatalnej pogody już dwa dni później ekipa się rozpadła, a do Szwajcarii dotarliśmy tylko my: ja, Kuba i Michał.

Potem razem rok do roku odwiedzaliśmy różne kraje, aż w Maroko nastąpiło przesilenie. Co za dużo to niezdrowo. Do tego ja byłem na poważnym zakręcie życiowym i zdaję sobie z tego sprawę, że musiałem być nie do zniesienia. Nie dziwne, że chłopaki kilka lat mnie unikali. I znowu jedziemy razem – to chyba znaczy, że znowu jestem na właściwej ścieżce. Dziękuję wam, Aniu i Zosiu.

Zamek Chocim

Na kolejny polski zamek na Ukrainie nie mamy planu wchodzić, chcemy tylko zerknąć z drogi. Sprzedawca domowego wina namawia nas na trzy kubeczki grzańca gronowego z dodatkiem maliny, truskawki i  wiśni. Winko od razu trafia do krwioobiegu, a wokół nas zaczynają wirować zwabione słodyczą osy i szerszenie. Gdy w moim winie topi się osa dziadek radzi, żeby w ogóle nie zwracać na to uwagi i pić z osą. Z racji tego, że podgrzany alkohol i jazda na motocyklu nie idą w parze postanawiamy jednak się przespacerować. I tak jakoś wyszło, że niechcący omijając kasy biletowe i bramę wejściową boczkiem trafiamy przed sam zamek.

Rzeka, fosa, stroma pionowa skała i wysokie mury. Zamek Chocim wygląda wspaniale i zajmuje 6 miejsce na liście siedmiu cudów turystycznych Ukrainy. Twierdza w Kamieńcu Podolskim listę tę otwiera,a jeden z cudów znajduje się na Krymie okupowanym przez putinowską Rosję.

Twierdza na wysokim, skalistym brzegu Dniestru stoi tu w obecnej postaci od 1380 roku. Była świadkiem  niezliczonej ilości krwawych bitew, jej mury waliły się i ponownie rosły.  Ukraińcy, Tatarzy, Polacy, Mołdawianie – kogo tu nie było…Teraz zamiast  pocisków latają nad nią drony, turyści strzelają zdjęcia.

Obok nas w jej kierunku przechodzi orszak weselny, a my patrzymy na to wszystko dopijając wino. Czas ruszać w kierunku Mołdawii. Południe Ukrainy to już wyższe temperatury. W wielu ogrodach jest kolorowo od ogromnych ilości dyń, a w powietrzu czuć słodki, z czasem coraz bardziej męczący zapach fermentujących owoców.

Orzechy, winogrona,The Rolling Stones

Gdy wjeżdżamy do Mołdawii całe dziesiątki kilometrów towarzyszą nam szpalery drzew jednego gatunku. Pod drzewami tymi kręcą się ludzie, coś zbierają do toreb i worków.  Kilka aut jest wręcz całkowicie załadowanych workami z tajemniczą zawartością. Dopiero po jakimś czasie rozpoznałem te drzewa – to orzech włoski, setki a może tysiące drzew orzechowych. Ktoś fajnie to wymyślił.

Orchej Stary (OrheiulVechi) a właściwie to miejscowość Butuceni, do którego dojeżdża się drogą R23 znajduje się około 60 km na północny wschód od Kiszyniowa.  W połowie tej odległości znajdują się piwnice winne Cricova – główny cel naszej wycieczki.

Już w odległości kilkunastu kilometrów od Butuceni pojawiają się handlarze winogron ze swoim dziennym urobkiem. Pozwalają nam próbować winogron, a gdy kupujemy ich sporą ilość,  mocno zresztą przepłacając, zgadzają się na wspólne zdjęcia i zaczynają z nami żartować.

Po zrobieniu zakupów od razu odbijamy  w kierunku Butuceni. Szukamy tu noclegu, co nie jest łatwe, bo choć cała ta wioseczka żyje z turystów a każdy dom to pensjonat jak z bajki, to jednak część ich jest zamknięta o tej porze roku. W czynnych za to tłoczą się weekendowi turyści z Kiszyniowa. Przyciąga ich magia tego miejsca. Butuceni  leży w maleńkiej dolince między dwoma skalnymi wzniesieniami a dodatkowo opływa ją niewielka rzeka Raut. W skałach wykute są samotnie mnichów, a nad miejscowością góruje Monastyr OrheiVechi.

W drewniano kamiennej zabudowie poukrywane są restauracje, baseny, nie brakuje regionalnego jedzenia i wina. W jednym z pensjonatów dostajemy pokój. Rezerwuję dla siebie największe łóżko. Potem w szafie znajduję gitarę Yamaha, więc  chłopaki mają wątpliwy zaszczyt słuchać pod prysznicem m.in. Paint In Black z repertuaru The Rolling Stones w moim wykonaniu. A potem-kolacja i spać.

Orchej Stary  – jest to kompleks historyczny uważany przez wielu za jedną z największych turystycznych atrakcji Mołdawii. Pierwsze gockie osady istniały tu już ponad dwa tysiące lat temu. Region zyskał jednak sławę dzięki mnichom, którzy w skałach nad rzeką Raut już w XIII w drążyli podziemne klasztory prawosławne, które funkcjonowały do XIX stulecia.

Monastyr Pestere powstał w XIII w, był najważniejszym z nich i od niedawna znowu funkcjonuje. Dotrzeć można do niego w kilkanaście minut wspinając się na wzgórze bezpośrednio  z Butuceni. Cerkiew klasztoru znajduje się wewnątrz skały.

Niestety nie zdołaliśmy jej odwiedzić, źle trafiliśmy z terminem i brama do podziemi pod maleńką dzwonnicą była zamknięta. Pozostało nam zwiedzanie klasztoru naziemnego zbudowanego w XX wieku.  Widoki ze szczytu wzniesienia na cały region oraz wijącą się  na dole rzekę były dla mnie punktem kulminacyjnym całej tej wycieczki.

Gdy zeszliśmy ponownie do Butuceni i spakowaliśmy graty, postanowiliśmy zaryzykować wjazd na górę na motocyklach. Łatwo nie było, ale jeśli macie pod silnikiem prześwit min 12 cm i po drodze na szczyt się nie zatrzymacie to przy odrobinie wprawy dotrzecie na szczyt bez gleby. Wyjedziecie za naziemnym klasztorem, miniecie go ścieżką za murem i jeśli tu nie spadniecie w przepaść  to dalej jest już tylko jeden skalny uskok, coś jak podwójne schodki. A dalej równiutko w dół aż do poziomu doliny i drogi wyjazdowej na rasę R23.

My jednak na samym dole od razu za mostkiem na Raucie skręcamy w polna drogę, która biegnie wzdłuż rzeki. Dopiero stąd  z odległości kilkudziesięciu metrów dobrze widać pieczary wykute w zboczu przez mnichów, a dalej jaskinie powstałe z urobków wapienia.

Gdy Kuba i Michał odjeżdżają zostaję sam. Wyłączam silnik i nagle rozlega się potężny chór rechoczących żab – nie przypuszczałem, że mogą powodować aż taki hałas choć wychowałem się w pobliżu dwóch stawów. Żaby milkną, gdy pojawia się brodacz. Brodacz idzie boso, wchodzi w krzaki i wyciąga  z nich wielki podbierak na ryby. Długo męczy się z siecią, w  którą zaplątał się patyk. Nie da się go wyciągnąć gdy sieć leży a gdy brodacz podnosi ją do góry, brakuje mu ręki, żeby patyka dosięgnąć. Pomagam mu rozplątać sieć i rozmawiamy chwilę o tym co on tu robi oraz co robię tu ja. Brodacz zgadza się, żebym obejrzał i sfilmował jak łowi ryby.

Potem przechodzi ostrożnie przez rzekę znanym sobie brodem, idziemy po dwóch stronach rzeki kilkaset metrów, on po swoje a ja po swojej stronie Rautu. Rybak kuca na skale zanurzonej w wodzie, zatapia podbierak. Ja siadam na trawie z aparatem i czekam. Odzywają się żaby. Brodacz nagle podnosi podbierak i wyciąga rybę. „Szto eto?” pytam. „Balszaja płatwa” odpowiada.

A potem co chwila wyciąga kolejne ryby. Po 15 minutach krzyczę do niego „Nie tolko płatwie kuszać”, i rzucam mu przez wodę snickersaw lokalnej wersji – ze słonecznikiem zamiast orzeszków. Tak pieczętujemy mołdawsko-polską przyjaźń w Orcheju Starym.

Kopalnie wina

Cricova i MilestiiMiczi to dwie największe piwnice z winem na naszej planecie. Obydwie znajdują się oczywiście w Mołdawii. Wino się w nich nie tylko przechowuje (idealne warunki) ale także produkuje. I piwnice i opisywany przeze mnie wcześniej region Orchej Stary znajdują się w niewielkim oddaleniu od siebie, co daje szansę na stworzenie atrakcyjnego planu na krótki motocyklowy urlop.

Cricova jest bardziej znana, piwnice MilestiiMiczi większe. Zwolennicy MilestiiMici mówią jednak, że to tu jest więcej duszy i klimatu bez kiczowatej otoczki, za to zwolennicy Cricova, że MilestiiMiczi to tylko potężny magazyn z winem, do którego wjechać można jednak samochodem lub motocyklem. Wybieramy Cricova, bo jest po drodze i oferuje z pewnością większe spektrum wrażeń a ponad to dostaniemy przewodnika.

Kuba pije wino, Michał produkuje piwo i cydr a ja robię w domu czerwone wino gronowe – opcja z przewodnikiem gwarantuje nam, że o winie dowiemy się więcej niż byłoby to możliwe w MilestiiMici. Jeśli jednak wybierzecie się do MilestiMici, pamiętajcie, że musicie mieć dla przewodnika wolne miejsce w aucie. Czy przewodnik wsiądzie z wami na motocykl – tego nie wiem.

Cricova to malutkie miasteczko, jednak nie bez problemu trafiamy do piwnic. Jest tu duży parking, naziemny sklep firmowy z winem i pamiątkami, toalety i oczywiście kasy biletowe. Cena najtańszego biletu gwarantuje oprócz zwiedzania degustację jednego rodzaju wina, pakiet z degustacją 4 win jest droższy o około 50 % i wreszcie 7 win to około 100% drożej. Przy wyjściu widziałem kilka osób, po których było widać, że zainwestowały w najdroższy pakiet.  Zwiedzanie piwnic odbywa się z przewodnikiem w grupach angielsko- lub rosyjskojęzycznych. W piwnicach panuje temperatura w granicach 15 st.C, warto więc mieć kurtkę i przynajmniej czapkę z daszkiem lub chustę na głowę. Do środka wjeżdżamy w małych wagonikach ciągniętych przez elektrycznegomeleksa. Już od pierwszych metrów czuć nagły spadek temperatury.

Od przewodniczki dowiadujemy się, że przed milionami lat było tu dno morza. Potem złoża wapienia były eksploatowane i okoliczne miasta zbudowane są z materiału z tych kopalni. W latach 60’tych XX wieku ktoś wpadł na pomysł przechowywania tu wina i już wkrótce piwnice stały się słynne na cały świat. Obecnie Cricova jest celem zagranicznych wycieczek oraz obowiązkowym punktem wizyt zagranicznych dyplomatów. Przewodnik poucza nas, żeby w żadnym razie na własną rękę nie oddalać się za bardzo od busów w boczne korytarze. Gęsty labirynt piwnic ma długość około 120 km.

Kosmonauta Jurij Gagarin kiedyś skręcił tu za jakiś winkiel na własną rękę i potem jego poszukiwania trwały dwa dni. Z pragnienia by nie umarł, ale  na pewno wymarzł się nieborak niemiłosiernie.   

Wina Tuska, wina Merkel i wina Putina  – i nie tylko jego.

Korytarze posiadają własną sygnalizację drogową, a większe uliczki nazwy. Korytarze zastawione są beczkami, których pojemności nawet nie staram się odgadnąć.

Podziemne miasto posiada własne muzeum winiarstwa, a nawet kino, w którym degustujemy wino podczas oglądania filmu o historii regionu. Potem zwiedzamy sale degustacyjne, które wyglądają jak komnaty zamkowe oraz salę, w której spotykają się dyplomaci.

Duże wrażenie robi ta część piwnic, gdzie przechowywane są szczególnie cenne kolekcje wina. Na powierzchni mogą toczyć się wojny i trwać polityczne kryzysy, a tu….obok siebie leżakują oznaczone nazwiskami i flagami kolekcje win Władimira Putina, Petro Poroszenko, Angeli Merkel, Donalda Tuska, Johna Kerrego i wielu innych. Perłą piwnicy jest butelka czerwonego wytrawnego Jerusalem z 1902 r.

Szampan ale nie szampan

Cricova produkuje wyśmienitego szampana, ale ze względów prawnych tylko wina z Szampanii mogą zwać się szampanami. Kilka tysięcy butelek wina musującego stoi latami w drewnianych stojakach – szyjką do dołu. Codziennie przychodzi tu jedna pracownica i obraca butelki. W okolicy kapsla identycznego jak ten, który znamy z butelek piwa, po latach zbiera się osad – tak klaruje się wino.

Potem trunek wjeżdża w takiej pozycji do maszyny, która zamraża go tylko w okolicy szyjki butelki. Ta sama maszyna podważa potem korek a nadmiar gazu wyrzuca z butelki zamrożony czop, w którym przez 5 lat nagromadził się osad. Teraz winko może trafić już do sklepów.

Jeszcze tylko zakupy w podziemnym sklepiku, gdzie nabywam 6 różnych win w małych butelkach i chwilę później gnamy w kierunku MilestiiMici. I to tyle: docieramy na miejsce, gdy bramy zostają zamknięte, a firmowy autobus zabiera pracowników do domów.

Do domu

Od teraz wracamy do domu. Postanawiamy kierować się na Jassy w Rumunii, nie chcemy znowu tłuc się przez dziurawą jak ser szwajcarski Ukrainę i stać godzinami na jej dwóch granicach. Rumuński celnik zagaduje z nami na temat motocykli a potem zgaduje, że na pewno słynne trasy Transalpinę i Transfogaraską już widzieliśmy, ale na pewno nie widzieliśmy Trans Rarau (oznaczenie drogi to D175), która według niego jest trzecią najpiękniejszą asfaltową drogą Rumunii.

Oczywiście przejechaliśmy nią kilka godzin później. Droga ta ma tylko 26 km długości i wspina się na przełęcz na wysokości 1400 m. Jest wąska i mocno się wije, więc jazda nią daje dużo radości. Widoków specjalnie na niej nie uświadczyłem –  oprócz tego na potężne szczyty na przełęczy – trasa jest zalesiona. Szkoda, że tak krótko to trwało, ale było warto.

Przed opuszczeniem Rumunii jedziemy do miejsca, gdzie kilka lat wcześniej Kuba i Michał oraz inny świeżo upieczony motocyklista mieli niefajną przygodę. Był z nimi wówczas nowy kolega, który najprawdopodobniej ze zmęczenia nie wyrobił się w zakręcie i ściął swoim Suzuki V-strom znak drogowy pozbywając się przy okazji kilku plastików z motocykla i paznokci z pokiereszowanych palców. Kuba wysyła mu pamiątkowe zdjęcie z tego miejsca. Cokolwiek teraz Kozik robi, na pewno się ucieszy na wspomnienie zerwanych paznokci. Dopiero później dociera do mnie, że to miejsce to była Sapanta. Znajduje się tu oryginalny „wesoły cmentarz”, który zawsze chciałem zobaczyć i nigdy nie było mi dane. Gdy dotarło do mnie, że przejechaliśmy praktycznie pod jego ogrodzeniem i nie zatrzymaliśmy się choć na 5 minut, nastrój siadł mi na dobre na cały kolejny tydzień. Ale nic to – wrócę tam innym razem.

Wyjątkowo tym razem nie podam wam cen noclegów, dokładnych adresów czy drobnych szczegółów organizacyjnych. Zawsze relację piszę bezpośrednio po powrocie do domu. Tym razem zwlekałem pół roku, bo głowę aż do bólu rozsadzała mi muzyka i musiałem ją przy pomocy gitary teleportować z mojego czerepu na dysk komputera. A że czas mam tylko nocami, to transplantacja dźwięków zajęła mi kilka miesięcy. I nadal mnie męczy, ale nie tak intensywnie. W każdym razie następna relacja powstanie od razu, jak tylko zdejmę kask i zmyję z siebie kurz z kolejnej drogi.

Tomek Kaman Dąbrowski