Maroko motocyklem – świat w pigułce

Taouz pustynia Maroko
Długo wahaliśmy się z podjęciem decyzji o podróży do Maroko.  Po krwawych zamachach w Tunezji biura podróży ograniczyły swoją marokańską ofertę, a rząd ostrzegał przed podróżami do Afryki. Relacje z pierwszej ręki były jednak zupełnie odmienne – jedźcie, to bardzo przyjazny kraj. No i pojechaliśmy.

Podróż do Maroko okazała się logistycznym wyzwaniem, bo do Gibraltaru z Warszawy jest 3.5 tys. km, a Michał i Kuba mają jak zawsze tylko 5 dni urlopu plus dwa weekendy, czyli 9 dni. Poświęcam 15 dni urlopu, a Ania zawiesza działalność firmy i cztery motocykle wieziemy do Hiszpanii na przyczepie. Dwa Suzuki V-Strom 650, Kawasaki KLE 500 oraz Hondę Transalp. Na trzech motocyklach założone mamy opony Heidenau K60 Scout, na jednym Dunlopy Trialmax. Limit masy ładunku i przyczepy pozwala nam pociągnąć maszyny samochodem osobowym na prawo jazdy kat. B. (więcej o transporcie motocykli przeczytasz TU). Pięć dni później chłopaki do Malagi dolatują samolotem. Spotykamy się na kempingu Torremolinos, rzut beretem od lotniska i plaży. Tego samego dnia dołącza do nas Janusz na BMW 1200 GS Adventure, który trasę z Polski pokonał na kołach (opony – Metzeler Karoo 3). Następnego dnia rano ruszamy na prom.
Malaga przyczepa cztery motocykle

Witaj Afryko!

Z Malagi do Algeciras mamy do pokonania około 150 km, pada i jest tylko 13°C, choć to prawie czerwiec. W porcie w Algeciras jeździmy bez sensu jak skołowani starając się zrozumieć, o co tu chodzi. System jest taki: zostawiasz maszynę na parkingu dla motocykli, idziesz kupić bilet do kas jednego z przewoźników. Trzeba pokazać paszport i podać numery rejestracyjne. Z biletem jedziesz szukać bramki i – jeśli kiedyś ją znajdziesz – sprawdzają twój paszport i bilet. Potem jedziesz już pod prom i czekasz na znak, że możesz wjeżdżać na pokład. Pokład parkingowy jest wielki niemal jak boisko i cały zastawiony tirami upchniętymi jak sardynki w puszce. Obsługa przypina motocykle pasami do łańcuchów umocowanych do pokładu. W międzyczasie jakiś człowiek przynosi mój bilet…znalazł go na parkingu w porcie. Aż mi ciary przeszły po plecach – to bym sobie popłynął do Afryki. Bilet w obie strony kosztował 108E z 260 jakie miałem. Wchodzimy na górny pokład dwa pietra wyżej. Tam bar, Francja elegancja, stoliki, kanapy, sporo Marokańczyków wracających do kraju, kobiety w chustach i długich sukniach, ale eleganckie, sporo z nich z bardzo wyraźnym makijażem. Tu ponownie musimy okazać paszporty i bilety. Gdyby nie tamten człowiek, który znalazł mój bilet już bym pewnie wysiadał z promu.
Miasteczka Maroko

Do you like to smoke hashish?

Po godzinie rejsu dobijamy do portu w Maroko. Zjeżdżamy z promu i już czeka kontrola paszportów. Nie ujechaliśmy kilkaset metrów i znowu: paszporty, dowody rejestracyjne i wypełnianie bardzo ważnych druczków potwierdzających czasowy import motocykli do Maroko. Bez tego dokumentu nie uda się wywieźć motocykla z powrotem, wiec lepiej go nie zgubić. Po męczących formalnościach wreszcie możemy jechać. Nasz pierwszy cel to odległe o 150 km Chewchaouene, znane jako Niebieskie Miasto.
Chefchaouene Niebieskie miasto Maroko
Jadąc tam górską drogą wzdłuż wybrzeża mijamy dziesiątki a może setki czarnych, nędznie ubranych mężczyzn siedzących po obu stronach jezdni. Wyglądają, jakby na coś czekali. To coś to przemytnicy, którzy przerzucą ich do Europy.
Tetouan Maroko śmieci
Pierwsze miasto to Tetouan umajone na przedmieściach tysiącami torebek foliowych z pobliskiego wysypiska, odór potworny. Gdy docieramy do Chewchaouene wreszcie robi się ciepło. Jeszcze sto lat temu była to budząca strach górska warownia nieprzychylna obcym. Założyli ją Żydzi i Muzułmanie uciekający z Hiszpanii. Gdy tylko parkujemy w jakimś mocno śmierdzącym zaułku podchodzi do mnie typ w dresach i pyta, czy chcę kupić haszysz. Nie chcę. Zwiedzamy miasto. Wrażenie robią na mnie pomalowane na niebiesko ściany starych kamienic, nawet chodniki są pociągnięte błękitem.
Chefchaouene Niebieskie miasto 2
W kontraście są czerwone dywany ulicznych sprzedawców, różnokolorowe kapcie, ozdobne piórami kapelusze ze słomy oraz kosze przypraw i owoców. Tylu odmian oliwek jeszcze nie widziałem. Ktoś rzuca po raz kolejny „hashish?”, ktoś inny na nasz widok krzyczy „Poloń – good people!”. Janusz coś kombinuje z jakimś chudzielcem i ma wyraźnie zadowoloną minę. Zjadamy nasz pierwszy marokański obiad z glinianego garnka o nazwie „tadżin”, zwiedzamy okolice i wracamy do motągów. Tam czeka na nas licencjonowany parkingowy i musimy się u niego wykupić za pilnowanie motocykli. Oplata to 10 dirhamów, czyli niecałe 1E. Następna miejscowość na naszej trasie to dziura o nazwie Bab Berett, gdzie pomimo zapadających ciemności na ulicy jest spory tłok . Szukamy noclegu – znajdujemy hotelik, Janusz idzie zapytać czy mają wolne pokoje, ale ja i tak już wiem, że tu motocykla na ulicy nie zostawię. Janusz wraca i mówi: „W środku pełno facetów, nawet na schodach siedzą, każdy coś pali. Właściciel mówi, że pokoi wolnych nie ma, ale zaprasza, żeby z nimi zapalić”. Jedziemy więc za miasto i na obrzeżach trafiamy na posterunek Policji. Policjant mówi, że hotelu tu nie ma. To dziwne, bo trzysta metrów dalej jest stacja benzynowa z hotelem. Polscy dzielnicowi mają zdecydowanie lepsze rozpoznanie terenowe. Jesteśmy pierwszymi gośćmi, specjalnie dla nas ściągają folie z materacy i nowej pościeli. Tanio nie jest. Właściciel podaje cenę 300 dirhamów za pokój, zgadzamy się. Wtedy zmienia zdanie i chce już 400. Ustalamy 350 dirhamów. Znowu jest tak zimno, że para leci z ust.
Bab Beret Maroko
Nie wiem, co obsługa hotelu wyprawiała między 1 a 4 nad ranem, piłowali coś, cięli, krzyczeli po arabsku – nie zmrużyłem oka.

Pij mleko, będziesz zdrowy.

Rano mgła i tylko 8 stopni. Jedziemy do Ketamy, do której podobno nikt rozsądny nie powinien jechać. Temperatura spada do 6°C i zaczyna padać. W życiu nie widziałem takiej mgły, to już było prawie pływanie w mleku a nie jazda. Nie widzę motocykla jadącego 3-4 metry przede mną. Gdy docieramy do Ketamy mgła trochę opada i zatrzymujemy się na marokańską specjalność, którą będziemy pić od teraz po kilka razy dziennie w całym kraju. Mocną herbatę ziołową z miętą i masą cukru. Właściciel lokalu do herbatki od razu proponuje coś do zapalenia, a Janusz wychodzi z nim podyskutować na osobności o pogodzie. Jak tak dalej pójdzie to na lokalne wyroby zabraknie mu miejsca w kufrze, bo miejscowi są tak szczodrzy, że 1000% gratis nie robi im różnicy. Gadanie o mafii i bandytach z Ketamy należy między bajki włożyć. Gdy wyjeżdżamy na górską drogę i robi się ładna pogoda oczom nie wierzę. Wszędzie, jak okiem sięgnąć rośnie marihuana, plantacjami są pokryte całe zbocza, każdy kawałek uprawnej ziemi rodzi setki kilogramów tego, za posiadanie czego w ilości 0.5 gr w tak nieskazitelnych moralnie krajach jak Rosja, Białoruś i nasze państwo wsadza się studentów do więzienia na potrzeby statystyki wykrywalności przestępczości narkotykowej.
Marihuana MAroko Riff Katema
Rolnicy tu uprawiają gandzię w każdym ogródku. Janusz zatrzymuje Beemkę i wchodzi w szkodę, żeby pobrykać w zielsku. Rozbawił mnie widok stada owiec, które pasły się na polu marihuany wygryzając młode krzaczki z wielkim apetytem. Hasło „Pij mleko, będziesz zdrowy” w tym kontekście nabiera nowego znaczenia. Ja nie trawię laktozy, więc mleka też mi nie wolno.
Zerwany most MAroko motocyklem

Na pustynię

Nasz kolejny cel to wydmy w Taouz na granicy z Algierią, więc lecimy najszybszą trasą przez Fez, po drodze zażywając kąpieli w pierwszym spotkanym w Afryce jeziorze.
Maroko motocyklem pierwsze jezioro
W zatłoczonym i kiepsko pachnącym Fezie Janusz dostaje urodzinowy prezent – suszoną kiełbasę ze szlachetną pleśnią, którą kupiliśmy kilka dni temu we Francji za niewyobrażalne pieniądze. Jedziemy dalej raz w deszczu i chłodzie, raz w upale by trafić do Ifrane, afrykańskiego kurortu w szwajcarskim stylu. Mijaliśmy lepianki, dom i osiedla w kolorze brązowego błota, a tu taka niespodzianka. Gdy wyjeżdżamy z Ifrane na drodze zauważam małpę z oseskiem.
Małpy monkey Ifrane Maroko
Zatrzymuję się, żeby zrobić jej zdjęcie. Zsiadam z motocykla a ta myk i już siedzi na kanapie za kierownicą. Dwie sekundy zajęło jej otwarcie z suwaków tankbaga i następne dwie przeszukanie jego zawartości. Dobrze, że nie zauważyła kluczyków w stacyjce. Gdy zbliża się jeździec na koniu małpy uciekają. Jeździec też zwietrzył zdobycz – chce, żebym go fotografował w zamian za Euro. Wsiadam na motocykl i odjeżdżam, bo robi się natarczywy. Tego wieczoru nocujemy w hotelu w Midelt, gdzie spotykamy grupę niemieckich motocyklistów.
Pustynia offroad Suzuki V-strom 650 offroad Maroko

Uwaga na wielbłądy

Rano jedziemy prosto na pustynię do Taouz. Kobiety chodzą tu ubrane na czarno, zasłaniają twarze na nasz widok, odwracają się. Tu już w zasadzie wszyscy mężczyźni ubrani są w typowe tradycyjne arabskie, długie szaty. Spora część mieszkańców ma zdecydowanie ciemną karnację. Nawet tu zauważam jednak dziewczynę z odkrytymi włosami i w spodniach. Nikogo to nie bulwersuje. Moim zdaniem świadczy to o tym, że tutejsza kultura jest bardzo silna jednak nie ma w niej religijnego fanatyzmu i nienawiści do odmienności. Choć zasłaniają twarze widząc nas z daleka, to jednak część z nich gdy przejeżdżamy macha do nas przyjaźnie. Tankujemy i jedziemy już prosto na wydmy. Na wylotówce z miasta gubi się nam Kuba. Czekamy na niego w upale i po 20 min postanawiamy jechać dalej sami. Kuba ma nawigację więc pewnie pojechał skrótem przez pustynię. Po drodze spotykamy Janusza. Janusz na wydmy pojechał wcześniej rano i już wraca. „Są tam wielbłądy, gorąco jak w piekle, jest piaszczysta pustynia i wydmy ale Kuby tam nie widziałem”. Jedziemy dalej i faktycznie są wielbłądy, kilka nawet tuż przy drodze. Ania wjeżdża między nie, ale nie robi to na nich żadnego wrażenia.
Wielbłądy Maroko KLE 500
Tu dobija do nas Kuba, którego nawigacja poprowadziła przez pustynię. Gdy dojeżdżamy do Sahary czas zawracać. Po piasku nie da się jeździć. Gdy próbuję wjechać na wydmę grzęznę mimo terenowych opon i nie mam siły wyrwać motocykla z piachu. Miejscowi w turbanach mają z nas niezły ubaw. Jeden z nich objeżdża wydmy na komarku, który ledwo widać spod jego szat i pokazuje nam kto tu rządzi.
Pustynia Taouz Maroko Algieria
Zapamiętuję, którędy jechał i pożyczam od Ani lżejsze KLE. Okazało się, że miejscami, szczególnie na szczycie, wydma jest twarda i ma na wierzchu mocną skorupę. Trzeba wiedzieć którędy jechać i wjeżdżać na nią z dużą prędkością. Robi się późno, wracamy. Janusz około 200 km dalej w Ouaouzagor niedaleko miasta Zagora znalazł jakiś nocleg, napisał w smsie, że bez wygód. Kuba i Ania wyrywają do przodu i tracimy z nimi kontakt. Szukamy ich z Michałem na rozstajach, oglądamy mapy i typujemy gdzie mogli pojechać. Godzinę później znajdujemy ich na stacji benzynowej, ustalamy, że od teraz jedziemy razem, bo to jednak nie Europa.
Atlas MAroko motocyklem
Mija 30 minut i przy wyjeździe z kolejnego miasteczka Ania z Kubą znowu nam uciekają. Jest już totalnie ciemno i nie mamy pewności czy jadą razem, czy może sami siebie też pogubili. Gnamy w kierunku noclegu Janusza i nie możemy ich dogonić. Po drodze unikamy nieoświetlonych trójkołowców, furmanek i samochodów. Gdy znajdujemy punkt noclegowy robi się naprawdę nerwowo bo okazuje się, że ich tu nie ma. Wysyłamy smsy i po jakimś czasie Kuba odpisuje, że nawigacja ich wyprowadziła w pustynię ale już jadą w naszym kierunku. Żeby nas nie ominąć proszą o zostawienie motocykli przy drodze. Staję na skrzyżowaniu bo ta miejscowość to raptem jedna chałupa i pusty stragan więc łatwo ją przeoczyć. Czekam godzinę półprzytomny ze zmęczenia i wreszcie przyjeżdżają – kamień z serca, że po drodze nie rozbili się o te nieoświetlone graty zawalające drogę. Idę spać.

Znowu nie mogę zasnąć. Pościel brudna i pełna włosów, wmawiam sobie że to włosy z głowy. Że z jakiegoś futra niedźwiedziego sam nie jestem w stanie uwierzyć. Mam wrażenie, że robale zjadają mnie żywcem i przypomina mi się wszystko co wiem na temat różnych gatunków pcheł i świerzbowców. Moje drzwi na balkon są zamknięte na klucz od zewnątrz i wychodzę oknem, żeby je otworzyć i zamknąć od strony pokoju. Jest gorąco ale zasypiam w ubraniu. Rano temat pierwszych rozmów to „czy ciebie też tak wszystko gryzło i swędziało?”. Jemy arbuza i zaraz ruszamy. Po arbuzie muszę jeszcze do kibelka. Ale co to, nie ma wody w spłuczce? Trudno, z kranu też nie leci, nie moja wina. Maskuję „to” chusteczkami do nosa z Sierotką Marysią i krasnoludkami i odjeżdżam najszybciej jak mogę. No! Jest przygoda! Janusz od tego momentu odłącza się od nas, uważa nasz dalszy plan podróży za nierealny do spełnienia w założonym czasie i kontynuuje podróż sam. To nasza sprawdzona od lat metoda, więc nikogo to nie zaskakuje, takie były wstępne plany.

Przełęcze

Góry Atlas Honda Transalp

Tego samego dnia jedziemy malowniczymi, górskimi drogami do Ouarzazate, potem na przełęcz Tizi-n-Test (2092 m. npm.), która jest w mojej ocenie najpiękniejszą jaką dane mi było do tej pory zobaczyć w ogóle. Do szczytu przełęczy da się dojechać nawet osobowym samochodem, asfalt jest idealny i doskonale wyprofilowany. Dalej droga jest wąska, dziurawa, miejscami nieutwardzona i nie miną się na niej dwa samochody.
Maroko czerwone skały
Nocujemy w Ourigane w oberży Chez Momo u podnóża drogi na przełęcz, na terenie Parku Narodowego Toubkal. Takiej ilości kwiatów i skał w różnych kolorach w tym krwisto czerwonych nigdy wcześniej nie widziałem. Przepiękne miejsce. To tylko oberża, ale żaden pięciogwiazdkowy hotel nie może się z tym miejscem równać pod względem urody.
Chez Momo MAroko motocyklem
O 22:00 muezin zaczął nawoływać z meczetu do modlitwy. Potem dołączył się do niego drugi, z innej górskiej wioski. Ten sam tekst, ale inna, autorska melodia. Potem dołączył się trzeci i czwarty z innych wsi w górach. To było niesamowite, w ich głosach było słychać ogromną ekspresję. Dla mnie warto było przyjechać do Maroko, żeby to usłyszeć. To moje najsilniejsze wspomnienie z tego wyjazdu.
tizin titchka na motocyklu Maroko
Następnego dnia rano przebijamy się na druga stronę pasma górskiego i zdobywamy przełecz Tizi-n-Tischka (2260 m.npm), również piękną z niesamowitymi formacjami skalnymi i przełomami rzek, ale wrażenie z poprzedniego dnia jeszcze mnie nie opuściło. Wracamy na Ouarzazate i nocujemy w Teneghir.

Afrykańskie menu

Każdy dzień zaczynamy od omleta lub słodkiego naleśnika z konfiturami. Do tego kawa i miętowa herbata. W drodze, jak każdego dnia, zatrzymujemy się w jakimś miasteczku lub wsi i jemy obiad razem z lokalnymi mieszkańcami w grillowniach urządzonych przy ulicy.
Restauracja Atlas Maroko
Duszone warzywa z mięsem lub bez to danie o nazwie „tadżin”, na które po kilku dniach już nie mogę patrzeć, ale wybór jest niewielki. Dwa razy skusiłem się na wątróbkę i steki z wiszących przy ulicy na hakach półtusz z kóz i owiec, choć normalnie raczej nie jadam mięsa braci ssaków. Najlepsza była zupa berberyjska z fasoli. Kuchnia marokańska ma potężny arsenał warzyw, orzechów i owoców do wykorzystania, a proponuje tylko duszone ziemniaki, marchew i mięso z „tadżina” albo mięso z grilla.

Maroko Futbol piłka nożnaTrochę sportu po obiedzie nie zaszkodzi

 Czasem trafisz na kuskus – michę duszonej kaszy z warzywami z „tadżina”. Do tego sałatka z pomidorów, cebuli i ogórka. No i oliwki – oliwki są tu najlepsze na świecie i w tylu odmianach, że nie wiadomo co wybrać.
Targowisko MAroko Atlas
Oczywiście cenę musisz wytargować. Zdarzyło się nam, że sprzedawca żądał ceny 20 razy wyższej za oliwki, niż ostateczna za którą nam je sprzedał. Dobrze wiedzieć, co ile jest warte zanim zabierzesz się za zakupy.

Maroko moto akcesoria kask cabergGdzie jest właściciel tego kasku od Caberga?

Kaniony

Kolejny nasz punkt wypadowy to miasto Teneghir, skąd pojedziemy do kanionów Todra i Dades. Podwożę tu na stopa jakiegoś nomadę, który jest tak szczelnie opatulony w stare łachmany, że ledwo widać mu oczy. Nie wiem kim jest, ale to co zrobiłem budzi uznanie wśród gapiów. Krzyczą w moim kierunku po francusku, że bardzo mi dziękują i pokazują dłonią na serce. W hotelu motocykle stoją zaparkowane w jadalni. Tu mają być bezpieczne. Mam ochotę na piwo i pytam obsługę, gdzie je dostanę. Okazuje się, że to nie taka prosta sprawa, trzeba wezwać taksówkę i kogoś, kto pojedzie dwa kilometry do miejsca, gdzie można je dostać. Jeśli to tak skomplikowane logistycznie, to ja rezygnuję, aż tak mi się pić nie chce. Wówczas mój dealer piwa ciągnie mnie do hotelu, wyciąga spod stołu skrzynię i wyciąga jakieś tabletki. Mówi, że są tak samo dobre jak piwo bo namieszają mi konkretnie w głowie i w oczach, wie bo raz spróbował. Ręce mi opadły. Gość nie rozumie, że chciałem piwo, bo pić mi się chce. Dla niego najwyraźniej jeśli ktoś chce się napić alkoholu to po to, żeby się odurzyć.
Dades Todra MAroko
Następnego dnia rano po przejechaniu wąwozu Todra, który zdecydowanie warto zobaczyć jedziemy skrótem na wąwóz Dades, żeby zaoszczędzić kilkadziesiąt kilometrów. Przy wlocie na skrót zatrzymujemy się bo droga wygląda nieciekawie, kamienie i szuter. Siedzi tam jakiś człowiek, który mówi, że ta droga tylko 20 km jest taka „very good” jak teraz, dalej przez 27 km jest „impossible” do przejechania, tylko konno albo na piechotę bo wiedzie korytem rzeki i ostatnie 7 km będzie w wodzie na 10-20 cm. Chcemy to zobaczyć, najwyżej zawrócimy. Ten wówczas prosi, żebym zabrał go na stopa bo ma w górach rodzinę nomadów, a on pokaże od którego miejsca trzeba wjechać do rzeki.
Koryto rzeki Maroko 1
Jadę 20 km na stojąco a on grzecznie siedzi, pozdrawiamy mijanych po drodze nomadów na koniach. Nie jest źle, coś jak SH20 rok temu w Albanii. Po 20 km mój pasażer każe mi się zatrzymać i wskazuje miejsce, gdzie jest zjazd do koryta rzeki. Jeśli widzieliście górską rzekę w Polsce gdy między głazami płynie jej środkiem mały strumyczek, to wyglądało to mniej więcej tak samo, z tym że rzeka miejscami była szeroka jak Bug czy Narew a strumyczków kilka.
Koryto rzeki Maroko 2
Wjeżdżamy do kamienistego koryta. Ania, Kuba i Michał walczą, a ja zostaję uwiecznić chwilę. Gdy odpalam motocykl, od razu wybieram złą linię przejazdu. Wpadam w jakieś dziury a spod silnika słychać tylko „łup, łup, łup!”. Po 5 minutach moto wywraca się na mnie, ale dzięki temu nie na kamienie. Próbuję je wyrwać z dziury i nie daję rady. Trąbię, żeby ekipa wróciła mi pomoc, ale nie wracają. Pojawia się jednak nasz przewodnik i pomaga mi wycofać maszynę. Oceniam szlak, którym powinienem pojechać ale zaraz znowu wieszam się na silniku. Znowu trąbię i tym razem też nic. Czemu nie patrzyłem, którędy oni przejechali? Mój znajomy nomada też chyba stwierdził, że dług wdzięczności ma już spłacony, bo ulotnił się na dobre. Nie wiadomo skąd pojawia się nagle chmara dzieciaków. Wrzeszczą pokazując na usta. Jeśli widzieliście pustynne stworki ze Star Wars ubrane w worki to tak właśnie wyglądały te dzieci, tylko te zamiast kapturów miały chusty na głowach. Pokazuję im, że w tankbagu mam tylko dwie butelki wody i odbiegają z wrzaskiem. Dziwi mnie trochę, że nie czekają co będzie dalej ze mną. Gdy udało mi się wreszcie wyrwać moto z kamieni znowu je wycofuję i wjeżdżam na brzeg drogi, z której kazał nam zjechać ten nomada. Pomyślałem sobie, że nas podpuścił. Na górze jest w miarę równo i da się jechać. I jadę tak ze 300 m a droga robi się coraz bardziej wąska.
Dades Todra Suzuki V-strom 650 offroad
I w pewnym momencie ma już tylko z 50 cm szerokości a dalej urywa sie do rzeki. No to jestem w czarnej…d. Tu motocykla nie obrócę. Wycofuję go po kamieniach ryzykując upadek ze skarpy jakieś 2 m niżej, ale jakoś udaje mi się. W miejscu gdzie jest już ze 2.5 m szerokości podkładam pod stopkę boczną płaski kamień i próbuję motocykl obrócić. Stopka zsuwa się z kamienia i moto znowu wywraca się na mnie, ale nie upada. Potrzebuję odpocząć, bo zaraz zemdleję. Do tego wpadam w panikę, że nie dam rady. Ściągam kask, zdejmuję kurtkę, na raz wypijam dwie półlitrowe butelki wody. Po 5 min odpoczynku stawiam moto na dużym płaskim kamieniu, tym razem na centralce. Udaje mi się je przekręcić i wracam do punktu wyjścia. Atakuję jeszcze raz i za zakrętem koryta rzeki czeka Ania, a dalej chłopaki umierają z nudów. Z tego co mówi Ania, czekają na mnie ponad 30 min. Tyle czasu zajęło mi pokonanie około 500 m.
Dades Todra Maroko korytem rzeki 5
Jedziemy dalej waląc płytami od silników i grzęznąc w kamieniach, co jakiś czas przekraczając strumienie wijące się dnem koryta. Michał wiesza się na silniku tak, że moto staje w miejscu i gaśnie. Chwilę potem zalicza taki telewizor Flinstonów, że konieczna jest diagnoza czy silnik się nie rozpołowił na dwa razy po 325 cm3. Jest dobrze, jest przygoda! Jeszcze się taki nie urodził co jest w stanie V-stroma zajechać. Atakujemy dalej.
dades todra korytem rzeki MAroko 4 Koryto rzeki MAroko 3 nomada
Woda się nie pojawia, ale strumienie przekraczamy coraz częściej, co jakiś czas stając żeby odpocząć i zbadać opcje przejazdu. Po kilku godzinach wyjeżdżamy na twardy szuter prowadzący przez jakieś bagno. Przy drodze leżą kości czegoś sporego, chyba wielbłąda. Za kilkaset metrów kolejna padlina.
Wielblad padlina MAroko
Kurzy się niemiłosiernie. Nagle z ostrego podjazdu do góry wpadamy prosto na łuk zakrętu asfaltowej drogi. Nareszcie! Przełom rzeki biegł u podnóża szczytu Adrat Mkorn o wysokości 3222m.npm. Gdy potem obejrzałem mapę zobaczyłem oznaczenie – „ścieżka piesza” urywająca się w rzece.
Maroko na motocyklu

27 stopni mrozu na plusie

Już w zapadających ciemnościach walczymy z potężnym wiatrem. Lekki KLE jedzie nachylony pod takim kątem, że jeszcze trochę a Ania zamknie opony jadąc prosto. Ja sam zwieszam się z V-stroma chowając głowę za tankbagiem i zbiornikiem paliwa. Zachodzące słońce funduje nam taką eksplozję kolorów, że oczopląsu można dostać. Różnokolorowe kwiaty, jaskrawo żółta trawa, woda w każdym kolorze od błękitu, zieleni po czerwony i pomarańczowy, z czarnych zboczy wyzierają krwisto czerwone skały. Droga R 307 którą teraz zmierzamy jest nieprzewidywalna – idealnie wyprofilowane i gładkie zakręty, potem szuter, potem dziury, później znowu idealny asfalt i tak na zmianę. Do tego zaskoczyło nas tu dziwne zjawisko – termometr pokazuje mi 27°C, a marznę jakby było koło 5 stopni. Jak to jest możliwe? Ania zatrzymuje motocykl i pokazuje mi zielono-fioletowe z zimna palce, wygląda to groźnie. Sprawdzam termometr – spadło do 21°C. To chyba wiatr funduje taką temperaturę, na szczytach pewnie nadal leży śnieg. Wszyscy wymiękają i ubieramy się w podpinki i najgrubsze rękawice.

Wodospady

Napchani kuskusem następnego dnia oglądamy wodospad Ouzoud. Woda spada tu kaskadami ze 110 m. Na dole można sobie popływać łodzią i zrobić dobre zdjęcia. Ale nie dziś, bo jest taka godzina, że fotki wyjdą pod światło.
wodospad Ouzoud Maroko motocyklem
Schodzę pod wodospad mijając obojętne na wszystko małpy i natrętnych handlarzy, którzy mistrzowsko zabudowali schody straganami. Pytam jednego z nich o naszywkę z flagą Maroko. Mówi, że nie ma, ale proponuje mi czapkę wełnianą w kształcie rondla z gwiazdą Maroka na górze. Pokazuje, żebym wyciął sobie górę rondla z gwiazdą i naszył na plecy. Ciekawy pomysł. Droga powrotna jest zabójcza, schodów jest chyba z 700. W upale, pancernych butach, z kaskiem przywiązanym do paska i tankbagiem na ramieniu ledwo gramolę się na górę. Patrzą na mnie jak na kosmitę. To tu chyba umrę – myślę sobie. Gdyby jeszcze wiedzieli ze mam na tyłku kalesony z Lidla…..

Długa droga do domu

Ruiny starożytnego rzymskiego Volubilis to ostatni punkt naszej wyprawy do Maroko. Tą największą archeologiczną atrakcję kraju odwiedzamy w promieniach zachodzącego słońca.
Volubic z czasów rzymskich Maroko
Znowu po ciemku szukamy hotelu i trwa to tyle, że w tym czasie robimy 100 km. Trafiamy do motelu Riff, gdzie zaradny szef mimo braku pokoi organizuje nam łóżka, materace, wynosi część mebli i za około 25 zł od osoby zyskujemy czteroosobowy pokój z łazienką. Gdy po 9 dniach walki z Afryką ściągamy buty Ania kapituluje i idzie spać na dworze. Tam też nie jest lekko, bo kilkunastu arabów po wypaleniu kilku fajek haszu nabiera ochoty ma kąpiel w basenie, krzyki i generalnie darcie japy do rana. Wstaję o 7 i dokonuję zemsty – trzaskam drzwiami, krzyczę, że śniadanie gotowe, włączam niechcący alarm w zaparkowanym pod ich oknami alarm w motocyklu. Po 15 minutach uczestnicy nocnej libacji wyłażą z pokoi i obserwują nieprzychylnie jak się pakuję. Po wydaniu reszty dirhamów po południu wsiadamy na prom. Następnego dnia rano z motocyklami na przyczepie ruszamy do Polski, a chłopaki wsiadają w samolot. Tym razem w 3 dni pokonujemy kolejne 3 500 km. Maroko jest piękne, ludzie niesłychanie uprzejmi, grzeczni i dowcipni, ale tęsknię już do Polski.

Film z naszej wyprawy można obejrzeć TU. Korzystałem z darmowej wersji programu do montażu i dopiero po zakończeniu pracy zauważyłem, że przez większość czasu na środku kadru wyświetlany jest napis. Tak więc jest to kino dla wytrwałych.Maroko Port

Krótsza wersja tej relacji ukazała się w miesięczniku Motocykl w 2015 r.
Tomek Dąbrowski

  1. Dobra wyprawa i ciekawy opis.
    Aczkolwiek czytając byłem bardzo zdziwiony że wielokrotnie się rozstawaliście bądź kogoś gubiliście. Niezbyt to roztropne w podróży motocyklowej na odludziu.
    Udanych i bezpiecznych kolejnych wypadów!

    • Maroko jest bezpieczne, piekne krajobrazy i egzotyka…latwo dac sie poniesc emocjom i odkrecic manetke. Potem wystarczy, ze ktos gdzies skreci i jest problem. A jak sie zrobi ciemno to jest tam ciemno jak w smole.

Możliwość komentowania została wyłączona.