Najpiękniejsze alpejskie przełęcze

2mWyjazd we włosko-szwajcarskie Alpy wydawał się wyprawą niemal tak trudną do zrealizowania jak podróż na koniec świata. Najdłuższy jednorazowy dystans jaki pokonałem wcześniej to czterysta kilometrów…

Kombinacje wolnych i szybkich zakrętów, zapierające dech w piersiach widoki, dzika przyroda oraz majestatyczne góry. To wszystko brzmi jak opis raju motocyklisty. Idea, żeby doświadczyć go własnymi zmysłami dręczyła mnie nieznośnie przez ostatni rok. Mijały miesiące i wreszcie zobaczyłem światło w tunelu. Na pewnym forum motocyklowym zbierała się ekipa, której celem były alpejskie przełęcze. Trzy miesiące później uzbrojony w sprzęt biwakowy, leki, niezbędne ubezpieczenia, zestaw naprawczy do opon i podstawowy zestaw kluczy wczesnym rankiem wsiadłem na Kawasaki Versys 650.

Spotkaliśmy się w Nowej Rudzie i w kierunku Czeskiego Krumlowa wyjechało nas ośmiu, wszyscy w doskonałych humorach. Godzinę wcześniej przeżyłem pierwszą stresującą sytuację. W Kamiennej Górze życzliwy tubylec wskazał mi drogę do Nowej Rudy i po pewnym czasie zorientowałem się, że jestem w Czechach. Przestudiowałem mapę i wszystko okazało się jasne – najkrótsza droga z Polski – Kamienna Góra do Polski – Nowa Ruda wiedzie przez czeski Trutnov i Nachod. W ciągu tego dnia cztery razy przekroczyłem Czeską granicę, z czego raz nieświadomie – niezły wynik. Późnym wieczorem dotarliśmy do Krumlowa – przepiękne, urokliwe stare miasto zwiedziliśmy późnym wieczorem wydając pierwsze pieniądze na piwo – jedzenia nikt już nam nie chciał sprzedać, mogliśmy tylko popatrzeć na smakowite żeberka z rusztu z ostatnich realizowanych zamówień.
3m 4m
Tego wieczoru pierwszy raz zobaczyłem twarze moich kompanów – gdy spotkaliśmy się w Polsce, wszyscy mieli na głowach kaski.

Następnego ranka ruszyliśmy w kierunku Zeel Amm See i zaczęło lać… Kilkaset kilometrów w ścianie deszczu zrobiło swoje. Woda przesiąkła przez przeciwdeszczówkę, motocyklowe spodnie i po nogach dostawała się do butów, skąd wylałem ją dopiero wieczorem. Z rękawicami było podobnie – ręce od nich zafarbowały na czarno i udało mi się je domyć dopiero trzy dni później. W okolicach Zeel Amm See znaleźliśmy nocleg za 18 euro ze śniadaniem. Nikt nie miał ochoty spać pod namiotem rozstawionym w wodzie, nastroje były podłe. Na domiar złego okazało się, że z powodu jakiegoś święta znowu nic nam się nie uda zjeść na kolację. Właściciel pensjonatu dobił nas, gdy najpierw powiedział, że ma zapas piwa i chętnie nam odsprzeda, ale gdy jego żona dowiedziała się, że jesteśmy z Polski zrobiła mu awanturę i musiała nam wystarczyć herbata. Siła stereotypów.
5m
Rano lało nadal, ciuchy były mokre a prognozy na cały następny tydzień zapowiadały deszcze i burze w Szwajcarii. Zmasakrowało to nasze samopoczucie i plany. Na noc nadziałem rękawice na klosze żarówek w łazience – szybko w jednej z nich wypaliła się całkiem spora dziura, ale przynajmniej były suche. Przy śniadaniu pojawił się plan B: pięciu postanowiło pojechać do Rzymu i Wenecji w poszukiwaniu słońca, a ja, oraz Kuba i Michał zdecydowaliśmy twardo przeć naprzód w stronę deszczu i alpejskich zakrętów, (Jeszcze tego wówczas nie wiedziałem, ale z Kubą i Michałem dane mi będzie przez następne lata objechać większość Europy w tym dwukrotnie Bałkany wraz z Albanią oraz napocząć Afrykę).

Asfaltowe spaghetti

Pożegnaliśmy się, życzyliśmy sobie pogody i ruszyliśmy w drogę, chłopaki do Wenecji a my  w kierunku przełęczy Stelvio (Burninapass) we Włoszech, rozsławionej przez program Top Gear. Po przejechaniu 20 km na niebie pojawiło się słońce i świeciło już do końca naszej wyprawy. Późnym popołudniem dotarliśmy do Włoch i stanęliśmy u podnóża Stelvio.
6m
Czternaście kilometrów asfaltowych zawijasów wznoszących się na 2501 m n.p.m. czekało na zdobycie. Jako pierwszy ruszył Michał, ja wraz z Kubą miałem ułatwione zadanie – obserwując zachowanie V-Stroma podchodzącego do zakrętu wiedzieliśmy czego się spodziewać. W miejscach, w których droga zamieniała się w łuk różnica poziomów wynosiła kilka metrów, w związku z czym dopóki nie znalazłeś się w zakręcie, nie wiedziałeś czy coś nie jedzie z przeciwnego kierunku. Kilkadziesiąt metrów do przodu, redukcja do jedynki i kolejna ciasna pętla – i tak około 50 razy. Adrenalina szybko pojawia się w krwioobiegu, a wraz z nią hormony szczęścia. W pewnym momencie Michał wchodzi w zakręt i spotyka jadący z góry motocykl. Pomimo tego, że zjazd z góry jest dużo łatwiejszy i widać co dzieje się niżej, biker jedzie na Michała. Ten chcąc uniknąć kolizji zbyt ciasno bierze zakręt i V-Strom zalicza glebę. Kuba pomaga Michałowi podnieść maszynę, co na tak pochylonej nawierzchni jest bardzo trudne. Chcę zrobić zdjęcie, ale szybko reflektuję się, że chyba nie jest to odpowiedni moment.  Chwilę później mam podobną sytuację gdy w łuku pojawiają się trzy samochody. Biorę zakręt bardzo ciasno, tylne koło spada z krawężnika, odkręcam manetkę i bok opony szczęśliwie chwyta podłoże. Spociłem się w ułamku sekundy – gmole, crashpady i handbary na niewiele by się zdały, bo motocykl spadłby metr niżej. Uratowało mnie chyba to, że Versys jest krótki. Mijamy kolejne słupki informujące ile zakrętów jeszcze przed nami i kilkanaście minut później jesteśmy na szczycie.
7m
Robimy zdjęcia, spotykamy parę Polaków z Ciechanowa na V-Stromie, oceniamy straty Michała. Gdyby nie handbary i gmole  klamka hamulca byłaby spisana na straty. Szybka doraźna naprawa kierunkowskazu taśmą izolacyjną załatwia sprawę i zjeżdżamy w dół. Zakręty są tu znacznie łagodniejsze a widoki przepiękne.
1m
Choć to połowa czerwca, po stronie południowej przełęczy leży śnieg i temperatura jest znacznie niższa. Z tej strony na szczyt wjeżdżają trzy choppery a nawet jeden kredens. Zaczyna się seria krótkich tuneli, które zaskakują nas panującymi w nich ciemnościami. W jednym z nich pojawia się samochód, który zapala światła dopiero na nasz widok – mijamy się o włos. Następne tunele robią się coraz dłuższe i ciągną się kilometrami. W miejscowości Torino znajdujemy nocleg w hotelu z parkingiem – jest drogo, ale nie mamy siły szukać dalej. Zwiedzamy miasteczko, katedrę Madonna di Tirano z XVI wieku i kierując się mapą narysowaną przez recepcjonistkę idziemy zjeść prawdziwą włoską pizzę. Jedzenie jest genialne. Kuba przełykając pierwszy łyk piwa podanego w idealnej temperaturze zamyka oczy i bierze głęboki oddech. Podnoszę kufel i już wiem, że to najlepsze piwo jakie piłem w życiu. Robimy plan na jutro i idziemy spać.

Gdyby nie te uszy…

Przed dziewiątą rano jesteśmy spakowani i wjeżdżamy do Szwajcarii. Nasze maszyny ciągną nas pod górę w kierunku Berninapass na wysokość 2330 m n.p.m. Pogoda jest idealna do jazdy, asfalt doskonały i nieco szersza droga. Po doświadczeniu na Stelvio coraz śmielej kładziemy się w zakrętach i do zamknięcia opon zostaje maksymalnie centymetr. Co kilkaset metrów zatrzymujemy się robić zdjęcia i za każdym razem uzgadniamy, że jedziemy dalej bez niepotrzebnej zwłoki. Kolejny zakręt i kolejne niewiarygodne krajobrazy każą nam się znowu zatrzymać.
8m 22m
Z radości szczerzymy zęby pomimo tego, że uszy coraz dotkliwiej odczuwają zdejmowanie kasku co 5 minut. Na drodze jesteśmy praktycznie sami, mija nas niewielu motocyklistów, wydaje się, że dziś całe Alpy są tylko dla nas. Mijamy miasto St. Moritz i jedziemy czterdzieści km na południe drogą, na której aż chce się krzyczeć z zachwytu. Znowu jesteśmy we Włoszech, gdzie w miejscowości Chiavenna zjadamy obowiązkową pizzę. Część miasta przyklejona jest do kilkusetmetrowej, pionowej niemal skały – nie mam pojęcia jak można budować domy w takim miejscu.
9m
Przed nami Splugenpass – 39 km ciasnych zakrętów, po pokonaniu których znowu znajdziemy się w Szwajcarii. Odcinek ten pokonujemy dość długo, gdyż robimy dziesiątki zdjęć. Znowu na drodze jesteśmy sami w otoczeniu majestatycznych szczytów pokrytych śniegiem. Oznaczenia na mapie sugerują omijanie tej przełęczy, która ma opinię jeszcze trudniejszej niż Stelvio. Na nas zrobiła ona wrażenie znacznie łagodniejszej, a jednocześnie znacznie piękniejszej. Na jednym z  postojów zaczyna nam odbijać z radości. Kuba tarza się w śniegu, Michał robi mu kompromitujące zdjęcia a ja kładę się w trawie i rozwałkowuję bezcenną florę.
10m 11m
Wtedy zauważamy starszego jegomościa, który przygląda się nam z zainteresowaniem. Wjechał tu na rowerze, żeby nazrywać alpejskich róż – małych czerwonych kwiatków, którymi usiana jest cała okolica. Chwilę później jesteśmy znowu w Szwajcarii i od razu wpadamy na starą drogę prowadzącą na przełęcz San Bernardino. Trzeba uważać, żeby nie wpaść tu na autostradę, bo wówczas przejedziemy pod przełęczą ośmiokilometrowym tunelem. San Bernardino zaskakuje nas swoją odmiennością od tego co już widzieliśmy – przedziwne szarozielone skały, ciasne zakręty, droga wijąca się kamiennym wąwozem jak z innej planety.
12m
Na szczycie wita nas tajemnicza cisza, bagniste jezioro i dziesiątki, może setki kapliczek z płaskich kamieni ułożonych w słupki. Zastanawiają nas mijane po drodze dziwne budowle niczym z filmów sf – później dowiedzieliśmy się, że służą one do wentylacji biegnącej tunelem autostrady. Po ośmiu godzinach docieramy do Airolo i śpimy w pensjonacie obok kościoła. Dzwon co godzina wybija mnie ze snu.

Fryderyk Chopin za przewodnika

Tego dnia posilamy się miejscowymi serami, które znacznie lepiej smakują niż pachną, wysyłamy kartki pocztowe i ruszamy zdobyć trzy ostatnie przełęcze. Rano padało i właścicielka pensjonatu odradza nam pchanie się w góry. Ryzykujemy i już po piętnastu minutach drogi na przełęcz San Gotthard żałuję, że jej nie posłuchaliśmy. Michał jedzie jakieś pięć metrów przede mną, i ledwie go widzę.
13m 14m
Do tego droga jest tu brukowana, dziurawa i śliska. Już raz w taką pogodę byłem w górach – w drodze z Kasprowego spotkałem taką chmurę, że przez dwadzieścia minut stałem  w miejscu bojąc się ruszyć. Jedziemy powoli i ostrożnie, nic nie widać i nie wiemy gdzie jesteśmy. Na kilka minut widoczność się poprawia i robimy kilka zdjęć, skóra na uszach Kuby zaczyna krwawić. Potem znowu jedziemy na oślep. Zatrzymujemy się, żeby uzgodnić co dalej i wówczas dobiegają do nas dźwięki fortepianu. Chopin? Okazuje się, że dotarliśmy do szczytu San Gottardo, gdzie miła pani smaży kiełbaski przy muzyce naszego największego narodowego kompozytora.
15m 16m
Po pewnym czasie pogoda poprawia się i dołączyli do nas szwajcarscy żołnierze w wozie bojowym, z którymi po sympatycznej pogawędce zrobiliśmy sobie zdjęcia. Byłem nieco zaskoczony tym, że mundurowi w tym neutralnym kraju obecni są niemal na każdym kroku a w górach poukrywane są bunkry. Kraj o takim położeniu może pozwolić sobie na to by być wiarygodny w swojej neutralności – nie da się go zdobyć, walka partyzancka trwałaby tu w nieskończoność.
17m

Baza – mamy problem

Jedziemy dalej w kierunku Furkapass, Grimselpass i Sustenpass przepiękną, szeroką drogą. Widok na potężne, ostre niczym brzytwa szczyty o wysokości ponad 3 tys. m n. p.m., wodospady i jeziora sprawia, że zdaję sobie sprawę z tego, że po powrocie do domu mogę mieć problem ze znalezieniem kolejnego motocyklowego celu. Grimsell to najdalszy punkt, od tej chwili zaczynamy skracać dystans do Polski.
18m 19m
Po dotarciu na szczyt Sustenpass czuję się już zmęczony i przytłoczony przepychem, którym chwali się alpejska natura i którego podziwianie umożliwili inżynierowie budujący tu drogi. W tym miejscu zaczęły się także nasze pierwsze kłopoty techniczne. Okazuje się, że pod Kawą Kuby pojawiła się wielka plama płynu z chłodnicy. Uznaliśmy, że został wyrzucony z powodu przegrzania się na skutek kilkudziesięciokilometrowej jazdy pod górę na 1, 2 i 3 biegu, więc jedziemy dalej, wiele kilometrów ostro w dół, do miasteczka Wassen.
20m 21m
Tam znajdujemy nocleg i zdejmujemy osłony z ZZR-a. W chłodnicy jest dziura –  na skutek wibracji plastikowe osłony przetarły aluminiowy bok chłodnicy i płyn wyciekł, (ktoś musiał tu wcześniej grzebać i coś skręcił nie tak jak potrzeba). Szukamy stacji benzynowej. Znajdujemy Shella – jeden dystrybutor a w sklepie pięć butelek z olejem i lodówka z Colą. Typowe dla tego regionu. Najbliższy warsztat 20 km dalej. Dopiero na drugi dzień przed południem udaje nam się zdobyć płyn do chłodnicy i (cudem!) uszczelniacz w proszku, który dał radę zakleić dziurę. Działa to tak, że proszek trzeba wsypać do chłodnicy. Utlenia się on  w miejscu gdzie jest dziura i w ten sposób ja zakleja. Przy okazji robimy taki bajzel i rozlewamy tyle chemii, że gdyby to ktoś zobaczył to z pewnością nie obyłoby się bez mandatu,  (do dziś, po 4 latach mam z tego powodu wyrzuty sumienia).
23m
Zjadamy tonę ugotowanego przez Michała spaghetti. Po godzinie dwunastej usatysfakcjonowani tym, że udało nam się zobaczyć najpiękniejsze alpejskie przełęcze i naprawić motocykl ruszamy w kierunku Berlina. Dzięki dobrodziejstwu autostrad o 23 tego samego dnia mamy za sobą 1100 km i jesteśmy w Polsce. Następnego dnia po południu docieramy do Warszawy. Szczęśliwy idę spać i pierwszy raz od roku nie śni mi się wyprawa w Alpy.

 

  • Dystans: 4 tys km, 6 dni.
  • Odwiedzone kraje: Czechy, Austria, Włochy, Szwajcaria, Niemcy.
  • Koszt: Nie licząc przygotowania motocykla: ok. 2300 zł
  • Najdłuższy i najkrótszy przebieg dzienny: 1150/250 km
  • Najbardziej przydatna rzecz: zatyczki do uszu, uszczelniacz do chłodnic, gotówka, mapa Marco Polo Schweiz 1:303 tys.
  • Najmniej przydatna rzecz: namiot, śpiwór, mata do spania.
  • Ceny: Pole namiotowe: około 10 euro za miejsce, nie korzystaliśmy. Noclegi w pensjonatach: najtańszy: 18 euro, najdroższy 35 euro.

Tomek Dąbrowski
relacja (z 2011 roku) ukazała się na łamach miesięcznika „Świat Motocykli”

4 myśli w temacie “Najpiękniejsze alpejskie przełęcze

  1. Czesc chlopaki. Widze ze lubicie dobre drogi. Jesli nie macie jeszcze dosc zakretow to zapraszam do USA do miejsca zwanego Deal’s Gap, droga znana jako Tail of the Dragon (Ogon Smoka) – trzysta jedenascie zakretow na osiemnastu kilometrach. Kto dojezdza do konca wymiotuje na mysl o drodze powrotnej…Pozdrawiam!

  2. kolego chyba nigdy nie byleś w bośni albo na trasie adriatyckiej – co 1km min 10-15 zakretów – po 400km przestałam liczyc zakrety

Możliwość komentowania jest wyłączona.