Jak zmieścić dziesięć motocykli w kajaku, ile kosztuje nocleg pod mostem, jak smakuje rakija w potwornym upale i jak się nie znudzić gdy po raz ósmy łapie się gumę? Shqiperia – Kraj Orłów, najbardziej niedoceniany turystycznie i najbardziej pokrzywdzony nieprawdziwymi stereotypami kraj w Europie, w jakim byliśmy. W Albanii wszystko jest możliwe.
Historia Albanii, szczególnie najnowsza, pełna jest dramatycznych wydarzeń, przez pryzmat których kraj ten jest postrzegany jako niezbyt bezpieczny dla turysty. Stare afery dotyczące handlu organami porwanych ludzi, brak dróg i tysiące małych bunkrów to nienajlepsza reklama. W 1997 r. ludność z magazynów wojskowych zrabowała 652 tys. karabinów, 3,5 mln granatów, 3.6 tys. ton materiałów wybuchowych i milion min. Teraz cały ten towar poukrywany jest po domach a jego część trafiła do Kosowa. To wszystko fakty, ale co z tego? My spotkaliśmy się tu wyłącznie z życzliwością dużo większą niż w pozostałych krajach byłej Jugosławii razem wziętych. Albania jest wielkości woj. wielkopolskiego a 2/3 kraju leży w niedostępnych skalistych górach. Jest to drugi zaraz po Szwajcarii najwyżej położony kraj w Europie. Szwajcarię objechaliśmy kilka lat temu (szukaj relacji w dziale Podróże). O urodzie tamtejszych przełęczy powstają książki. Kto jednak odwiedzi Albanię nie będzie miał wątpliwości, gdzie znajduje się prawdziwa mekka motocyklistów.
Utarło się wśród motocyklowych podróżników , że jeśli ktoś był we wsi Teth w Górach Przeklętych, ten zdobył konkretne trofeum i wstęp do elitarnego grona ludzi, którzy „tam byli”. Motocykliści z Europy, z których chyba z 90% to Czesi i Polacy ciągną więc do Albanii autostradami, dojeżdżają – lub nie – do wsi Teth ulokowanej w płn. Albanii i większość z nich wraca do cywilizacji odhaczając platynowy pucharek na swojej liście. My mamy bardziej ambitny plan. Jedziemy do Macedonii a Albanię zamierzamy objechać od granicy z Grecją po Czarnogórę. Po drodze będziemy wyjadać wszystkie wisienki z naszego wakacyjnego tortu, o których wspominają przewodniki.
Japończycy, Niemiec i Austriak
My to Ania, która dokładnie rok temu zrobiła prawo jazdy, Aśka i Arek – moi znajomi jeszcze z czasów motorynek i komarków, Kuba, Michał, Arek oraz ja. Czyli kolejno: Kawasaki KLE 500, Honda Transalp i Suzuki V-Strom 650, kolejny Transalp i jeszcze da V-stromy. Większość maszyn obuta jest w opony Haidenau Scout K60, a najlżejszy kaliber to Dunlopy Trialmaxy. Już w Albanii mamy spotkać się z Januszem na BMW R 1200 GS oraz Andrzejem na KTM 1190 Adventure. Ruszamy 6 czerwca 2014 r. o 7 rano z Warszawy i pierwszy nocleg po 13 godzinach jazdy przez Polskę, Słowację, Czechy i Węgry spędzamy w motelu przy Serbskiej granicy. Mięczakiem nie jestem, ale gdy na parkingu podczas nieostrożnego ruchu ręką wskoczył mi na swoje miejsce bark, który wypadł mi trzy dni wcześniej popłakałem się z bólu. Jaka ulga! Następnego dnia po 15 godzinach jazdy przez Serbię docieramy nocą do Macedonii. W totalnych ciemnościach panujących na drodze, którą w każdym kierunku chodzą piesi, jeżdżą rowerzyści i biegają psy Arek i Aśka podejmują decyzję, że dalej w tych warunkach nie jadą. Mamy spotkać się następnego dnia w oddalonej o 60 km Ochrydzie. Pobożne życzenie…
W Ochrydzie nasze osiołki parkujemy na podwórku Mile Lemanowskiego, który na powitanie częstuje nas szklanką raki z winogron. Macedonia jest super. Obok domu naszego gospodarza jest posterunek Policji, Straży Pożarnej i duża knajpa z muzyką na żywo i nie jest to na szczęście lokalne disco polo więc szybki prysznic i idziemy się nawa…najeść. Zamawiamy coś lokalnego, co jest dziwną odmianą pizzy na słowiańskim podpłomyku, ale smakuje kapitalnie. Rano ruszamy zwiedzać perłę Macedonii-Ochrydę o średniowiecznym układzie urbanistycznym leżącą nad najstarszym w Europie i najgłębszym na Bałkanach Jeziorem Ochrydzkim.
Miejsce to wpisane jest na listę UNESCO i po kilkugodzinnym spacerze wiemy już, że żeby docenić Macedonię i Ochrydę potrzeba kilku dni. Czuję się tu swojsko jak w Polsce, gorąco mi jak w Grecji, architektura jest rodem ze średniowiecza a samochody jak na Kubie. Stare, zdezelowane, kolorowe. Egzotyczne egzemplarze aut znanych marek.
Wracając przez port słyszę znajomy gang silnika a po chwili widzę Transalpa a na nim Aśkę stojącą na światłach. Biegniemy, krzyczymy, potem dzwonimy – wszystko na nic, pojechali dalej.
Do Albanii
Z Ochrydy kierujemy się drogą 501 biegnącą obok jeziora do cerkwii Św. Nauma. Tłum walący do środka i zaklopsowany parking zniechęcają nas do zwiedzania. Zawracamy jakieś 3km i po opłaceniu biletu w cenie 2E wjeżdżamy na wijącą się ciasnymi serpentynami wąską drogą 504 prowadząca przez Park Narodowy Galichica. Mogliśmy pojechać inaczej, prosto i dobrym asfaltem-ale po co, skoro nasze maszyny najlepiej czują się daleko od głównych dróg. Po wyjechaniu z parku na SH79 przekraczamy jako jedyni granicę Albańską i świat się zmienia. Konie, osiołki, owce, kozy, krowy leżące na jezdni i rolnicy pracujący kosami. Ania się zatrzymuje i fotografuje żółwia idącego sobie środkiem drogi. Później Kuba się zatrzymuje i ewakuuje innego żółwia do rowu.
Słabo widzę swoje szanse w konfrontacji przedniego koła z takim kamieniem przy setce na liczniku. Jadący na osiołkach ludzie i pasterze pozdrawiają nas podnosząc prawą rękę w górę. Taka właśnie jest Albania – przyjazna, otwarta i życzliwa już na pierwszy rzut oka.
Nieletnie potwory
Po przekroczeniu granicy kierujemy się na większe miasto Korcza, gdzie sprzedawczynie z dwóch konkurencyjnych sklepów w kilka minut ściągają chłopaka, który biegle mówi po angielsku. Ten tłumaczy nam, gdzie znajdziemy kantor. Mamy zamiar spędzić tu tydzień, i to głównie w górach, lepiej więc mieć lokalną walutę. Na miejscu wskazanym przez tłumacza zaczyna się horror. Banda dzieci w wieku 4-11 lat dopada nas i nasze motocykle i nie ma zmiłuj.
Dorośli 30 minut szukają właściciela kantoru i po tym czasie wymieniamy euro na 20 tys leków po kursie 140 leki za 1 E. W tym czasie dzieciaki włażą na motocykle drąc się przy tym przeraźliwie, każą sobie robić zdjęcia. Za chwilę wszystkie wrzeszczą Tomek!, Tomek!, bo w naszej grupie znalazł się jakiś zdrajca. W kilka minut małe wredne mrówki zdążyły wielokrotnie usiąść na każdym motocyklu, przymierzyć nasze kaski i rękawice.
Tego dnia po kila razy koordynowaliśmy naszą pozycję z pozycją Arka i Aśki. Choć jechaliśmy oddaleni od siebie w pewnym momencie o jedyne 30 km, złapała nas burza i za Korczą pierwszą noc spędziliśmy w hotelu na drodze wjazdowej do wsi Ersheke – w samej wsi była masa dzieci i baliśmy się tam zatrzymać. Trzeciego dnia od rozstania spotkaliśmy się wreszcie w Leskovik, gdzie zjedliśmy drugie śniadanie plus kawa i oczywiście po piwku, żeby jazda była płynniejsza – spokojnie, nie jesteśmy nieodpowiedzialni. Piwo bardzo słabe i w malutkich buteleczkach. Przy upałach między 36 a 42 st.C jakie utrzymywał się cały tydzień po 5 minutach od tankowania byliśmy nieoprocentowani i w zasadzie jedyni na drogach, nie licząc krów, koni i osiołków.
Niespodzianka Kuby
Asfalty są tu tak dziurawe, że bardziej nie mogą, potem są idealnie gładkie i tak na zmianę. Z Leskowika jedziemy SH75 na Permet a dalej do starożytnej Gijokastry. Przed Permet odbijamy w prawo, żeby wykąpać się w gorących źródłach, o których gdzieś wyczytał Kuba. Po kilku km kończy się asfalt i szutrowo-kamienna droga docieramy do kamiennego mostu, podobno z czasów osmańskich.
Za mostem jest duży, kamienny basen, z którego dna wypływa ciepła woda. W otoczeniu prawie dwutysięcznych szczytów pokrytych śniegiem bierzemy kąpiel. Samo miejsce przepiękne, dla mnie pozycja totalnie obowiązkowa, jeśli już ktoś się wybierze w te okolice. Wreszcie nauczyłem się pływać!
Na granicy z Grecją
W Gijokastrze, która założona została w VI w. p. n. e bardzo stromymi i śliskimi do granic bezpieczeństwa uliczkami wjeżdżamy pod górującą nad miastem cytadelę. Przypadkiem spotykamy się za chwilę z Andrzejem i Januszem, z którymi przez dwa lata nie byliśmy w stanie spotkać się w Warszawie. Postanawiają oni zwiedzić twierdzę, ale nam jest tak gorąco, że rezygnujemy i umawiamy się na piwo do kalacji w starożytnym Butrincie, rzut beretem od Greckiej wyspy Korfu. Jadąc drogą SH99 odwiedzamy Siri i Kalter – głębokie na 50 m wodne oko, z którego wypływa największa okoliczna rzeka – Bistrica.
Przychodzi burza i w deszczu docieramy do Butrintu. Warto tu pojechać aż do końca drogi do przystani promowej. Znajduje się tu hotel Livia. Butrint to największa atrakcja archeologiczna Albanii. Ponad trzy tysiące lat temu miasto założyli tu uciekinierzy spod Troi. Hotel Livia graniczy z nim dosłownie przez płot. Zjadamy kolację z owocami morza w ogromnej ilości, w moim risotto małży z lokalnego słonego jeziora jest więcej niż ryżu. Od rana zwiedzamy Butrint jako pierwsi turyści.
Chyba niektórzy Albańczycy tu mieszkający czują się Grekami, bo na powitanie „miremendżes” odpowiadają greckim „kalimera”. Warto to miejsce zobaczyć ale pisać na ten temat nie będę, bo każdym przewodniku znajdziecie rozdział o Butrincie. Najłatwiej wykupić wycieczkę na Korfu i wpaść tu na jeden dzień z Grecji jak wielu Polaków, których tego dnia spotkaliśmy.
Nocleg pod mostem
Droga SH8 z Sarandy do Fier jest jedną z najpiękniejszych jakie widziałem, biorąc pod uwagę drogi asfaltowe, na których da radę chopper, przecinak i sportowa osobówka. Wspina się ona serpentynami na 1027m na przełęcz Llogara i oferuje widoki, z którymi mogą równać się tylko nieliczne z tych, które oglądaliśmy dwa lata wcześniej w szwajcarskich Alpach.
Jedziemy tak cały dzień, posilając się suszonymi figami kupowanymi za bezcen od przydrożnych handlarek i popijając wodą ze strumieni. Przed Shkoderem z SH1 odbijamy w prawo na wieś Van i Dejes a zaraz potem do góry do portu w Koman. Robi się ciemno, asfalt się kończy i pojawia szuter a nawet kamienie, potem znowu asfalt. Tu już widać biedę i pojawiają się sterty śmieci. Potem już tylko góry i my i tak aż do Komani. W Komani jest kemping, gdzie do mostu jeden z mieszkańców dobudował pod kładką ściany i wstawił drzwi.
W tak urządzonych pomieszczeniach można przenocować, zjeść coś z grilla, napić się piwa i naprawić motocykl – właściciel jest niezwykle uprzejmy i służy pomocą (za wszystko płacimy w euro, tak samo jak robiliśmy to w Macedonii, gdzie wg przewodników i informacji na stronach MSZ miało to być niezgodne z prawem). Prom jest kilometr dalej w kierunku tamy. Prowadzi do niego droga przejezdna już tylko dla motocykli z szeroko rozumianej kategorii podróżnych enduro, ale jak ktoś się uprze da radę i na rolkach. Po przejechaniu przez nieoświetlony tunel wjeżdżamy do portu wielkości 30/30 m. W porcie do nocy pracuje Mario Mola, z którym od kilku miesięcy uzgadniałem szczegóły dotyczące załatwienia dla nas promu, który zabierze 6 motocykli. Mario z dumą pokazał mi nasz prom. Znowu poleciały słowa na „k”, a Arek stwierdził, że jeśli motocykle potraktować jak wory zgniłych kartofli to 4 sprzęty powinny się zmieścić. Mario uspokaja nas, że 6 wchodzi spoko – „Albanian Style!. Polaki Równe Chłopaki!”. No dobra – przekonał nas, do zobaczenia rano.
Wracamy na nasz kemping gdzie przy piwie dostajemy sms od Janusza, z którego wynika, że Andrzej w KTM na drodze do Burrel rozerwał oponę. W pięknym Burrel w 2005 roku odkryto fermę, w której porwanych w Kosowie młodych ludzi więziono, okaleczano a potem krojono na części w celu pozyskania organów. Nieostrożnie jest pytać miejscowych o szczegóły. Janusz z Andrzejem nie wiedzieli jednak, że w Burrel na oponę czekać będą 3 dni i wypytywać zaczęli też o położenie więzienia, które znane jest z tego, że kilkadziesiąt lat wcześniej w ciągu 3 lat zagłodzono w nim 600 więźniów. W Burrel jest też kemping, jeśli ktoś miałby ochotę.
Albanian Stajl
Rano na łódkę zwaną promem Mario i jego ekipa wrzucili 6 naszych motocykli, przyprawiając nas o nerwicę. Potem przyjechało jeszcze 4 Czechów na KTM i jeden na Varadero. Mario szybko doszedł do wniosku, że motocykle można układać warstwami. Kilku samobójców stało na jednej krawędzi łódki dla balastu a ekipa Mario ustanowiła nowy rekord i motągów do kajaka weszło 10.
Dla nas i ostatniego KTM miejsce było w innym kajaku z silnikiem, gdzie kapitan piwem, słodyczami, owocami i profesjonalnie podaną informację o tym, co widzimy umilał nam 3-godzinny rejs starając się odwrócić naszą uwagę od łódki z motocyklami, która niechybnie utonie na naszych oczach. O tym, co widzieliśmy podczas rejsu nie będę pisał, bo musiałbym używać wciąż zwrotu „zapierające dech w piersiach widoki”.
Coś takiego trzeba przynajmniej raz w roku zobaczyć i przeżyć, żeby do próby samobójczej namówić potem innych. Rejs skończył się w Fierze, skąd drogą SH5 (zapierające dech w piersiach widoki) pojechaliśmy do Shkoderu. W międzyczasie rozstajemy się z Aśką i Arkiem, którzy mają już dosyć jazdy po żwirze nad przepaściami i jadą do Chorwacji. W miejscowości Koplik odbijamy w bok na wioskę Teth. W Boge, gdzie kończy się asfalt, jest kemping (25E) oraz odrobinę dalej tańszy o 5E, ale luksusowy domowy hotelik z domową kuchnią i jedzeniem – od chleba po miód i mięso wyprodukowane w ramach gospodarstwa. Jest tam jeszcze żółty, wredny kundel, który mocno działał mi na nerwy – bardzo mu zależało na tym, żeby rozszarpać mnie na strzępy.
Kierunek – Teth
Raniutko ruszamy do Teth. W bramie spotykamy jadących w tę samą stronę Janusza i Andrzeja. Po drodze z prawej widzimy szczyty wysokie na ponad 2 tys. m, z lewej przepaście na kilkaset metrów. Pod kołami kamienie wielkości grejpfrutów i skalne odłamki ostre jak noże, nad nami słońce, które dziś znowu ustawione jest na 42 st. C.
W około 3 godziny pokonujemy 14 km do Teth – po drodze Janusz wyglebia raz w żwirze i raz w środku strumienia, raz wyglebia Anka i łamie klamkę sprzęgła, raz wyglebia Kuba, któremu Transalp przyciska głowę do murku nad przepaścią tak, że nie może się ruszyć. Janusz, który jest lekarzem stwierdza fachowo, że Kuba właśnie złamał kręgosłup i co gorsza urwał nowiutki deflektor. Z parkującego w tym miejscu dżipa, przez którego Kuba wywalił kozła wyskakują ludzie i robią mu foty, pewnie chcą zabłysnąć na fejsbuku, że widzieli trupa z bliska. Polacy! Pijemy po szklaneczce raki na zgodę. Tak się jechało do Teth.
Wrócić z Teth można tą samą drogą lub pojechać dookoła inną, która jest podobno trudna – jakby ta była łatwa. Janusz z Andrzejem wybierają jeszcze raz to samo. My chcemy się sprawdzić i jedziemy dalej.
Jest kaszana, naprawdę jest wąsko i niebezpiecznie. Spotykamy parę Niemców na lekkich 250cm enduro. Mówią, że zawrócili, bo się nie da. Że po drodze trzy rzeki i że jacyś Czesi przejechali, ale zmasakrowali swoje KTMy. Nasze morale upada i poddajemy się. Pakować się w coś takiego w chwili, gdy Michał nie ma płyty pod silnikiem to już głupota. Wracamy tą samą drogą, jest naprawdę ciężko, ale nikt nie upada. Gdy odpoczywamy w pierwszym miejscu, w którym można coś zjeść, miejscowa kobieta mówi nam, że kilka dni wcześniej jakiś Czech w drodze do Teth spadł z motocyklem w przepaść..
Do Czarnogóry i do domu
Rok wcześniej wjechaliśmy do Albanii na jeden dzień, zobaczyliśmy egzotyczny, biedny kraj, krowy i osły na ulicach oraz stare samochody. Trafiliśmy w biedny region i na drogę SH20, której 57 km pokonywaliśmy kilka godzin nie mijając żądnej stacji benzynowej. I tak potwierdziliśmy nieprawdziwy stereotyp o dzikiej Albanii. Tymczasem w Albanii w każdym najbardziej zapyziałym miasteczku jest stacja benzynowa. Czasem są trzy czy cztery obok siebie we wsi gdzie stoi tylko kilka zabudowań. Przepiękna droga SH20 w tym roku aż do miejscowości Tamare w ciągu roku pokryta została asfaltem.
Tam gdzie rok temu jechałem 10km/h w tym roku miejscami rozwijałem 100! Za dwa lata asfalt będzie już do przejścia granicznego w Czarnogórze. Po noclegu w Tamare, gdzie z miejscowymi obejrzeliśmy mecz otwarcia Mistrzostw Świata w piłce nożnej czekała na nas nietknięta druga połowa SH20. Ania pierwszą asfaltową połowa była bardzo rozczarowana bo woli off-road. Na drugiej połowie zaliczyła glebę i złamała klamkę, tym razem od hamulca, potem Michał zaliczył glebę na kamieniach. Później jeszcze tylko raz podmuch wiatru przewrócił KLE co skończyło się zmiażdżonym kaskiem zawieszonym na lusterku. Dziesięć minut później Ania wjechała na gwóźdź przebijając pierwszy raz dętkę. Tak wyjechaliśmy z Albanii.
Nareszcie w domu
W drodze do domu trzy dni leje. Cztery razy Ania przebija koło w KLE, cztery razy szukamy wulkanizatora. Raz kończy się to dla Kuby glebą, bo trafia na rozciągnięty nad drogą drut. Ani w Albanii, ani w Czarnogórze żaden wulkanizator nie ma pojęcia jak zdjęć koło, więc robimy to sami pierwszy raz w życiu.
Czwartego kapcia łapiemy na Węgrzech. Druga zapasowa dętka ma już 8 dziur, bo w oponie gdzieś jest szkło, które wyłazi z niej do środka co kilkaset km. Ostatnia dętka to gruba guma z jakiegoś samochodu, która daje radę do końca. Wcześniej w Bośni w długaśnym tunelu Ania łapie jeszcze poślizg, jakiego w żuciu nie widziałem. Totalne przerażenie – KLE zarzucone podmuchem powietrza z ciężarówki na oleju leci bokiem na ścianę, potem drugim bokiem na TIR-y, potem ponownie na ścianę a na koniec łapie szimę. To nie mogło nie skończyć się wypadkiem, ale zdarzył się cud. Ania dopiero po godzinie dochodzi do siebie, ale ostatnie 1200 km jedzie już na moim V-Stromie z grzanymi manetkami i ABSem (od tego czasu każdy jej powtarza – kup wreszcie motocykl z ABS).
Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, czego dokonała mając prawo jazdy od roku i wypuszczając się tak daleko. To, że w drodze do domu w burzę zgubiliśmy się w górach Durmitoru i do BiH wjechaliśmy jakąś boczną ścieżką to już zupełnie inna historia.
Tomek Dąbrowski
Relacja (z 2014 roku) ukazała się na łamach miesięcznika „Motormania”
43 lata temu byłam na wyprawie Polska – Bulgaria. Przejechaliśmy trasę na motorze Jawa, byłam tylko pasażerką. To była podroż życia. Jeśli weźmiemy pod uwagę zmiany jakie zaszły przez te lata, myślę, że w pewnym sensie można naszą wyprawę porównać z wyjazdami Pańskimi. Podobają mi się Pańskie zapiski z podróży, bo ciekawe, dobrze utrwalają klimat, nastrój, fajne są fotki. Prosze o więcej.
Dla mnie ta podróż też była chyba najważniejsza jak dotychczas. Każda czegoś uczy, poszerza horyzonty i pozwala docenić to co się ma po powrocie do domu: mam na myśli glównie wode w kranie, prąd w gniazdku i dach nad głową. Bardzo dziękuję za opinię.
Jawę miał moj kolega, w szkole podstawowej robilismy na niej krotkie wycieczki do okolicznego lasu.
Jestem w szoku! 43 lata temu na motocyklu? I nie powstała o tym książka lub choćby artykul? Będę zaszczycony, jeśli zrobiłaby Pani na ten temat jakiś tekst wspominkowy na tą stronę, jakiś skan zdjecia z tamtego okresu lub jego fotografie zrobiona i przyslaną mi choćby telefonem. Błagam, niech Pani to zrobi. Umieram z ciekawosci. I wcale nie muszą to być wspomnienia motocyklistki. Motocykl to tylko srodek transportu, ktory daje możliwosci poznawania swiata.
Czy moge/mozemy liczyc na taki tekst?
Odezwe sie jak przemysle sprawe, zawsze uwazalam, ze to bylo wariactwo, doswiadczenie ekstremalne,ale fajne. Wlasciwie dopiero czytajac Panskie wspominki, uswiadomilam sobie jaki byl ciezar mojej podrozy. Pozdrawiam.
Dlatego właśnie warto to spisać i podzielić się tym doświadczeniem z innymi. Taka podróż w tamtym czasie to dopiero musiała być ekstremalna wyprawa.
Witam
zastanawiam się nad wyprawą do Albani interesują mnie kręte drogi asfaltowe może coś podpowiesz chodzi mi głównie o nr. drug ewentualnie jakieś fajne miejsca po drodze