Islandia – w krainie chłodu

Dla większości motocyklistów sezon zaczyna się, gdy termometry wskazują minimum 15 st. Na Islandii na takie upały można liczyć rzadko i to wyłącznie w środku lata, choć i wówczas co kilka godzin pada deszcz. Nie jest to idealna pogoda na motocykl.

Islandia –  najdroższy w Europie kraj oddalony jest od mojego domu o ponad 3.5 tys. km, o dwa morza i Ocean Atlantycki. Wreszcie się udało. Firma ADV Factory przerzuciła nasze motocykle do portu w Reykjaviku, a dalej ograniczała nas już tylko wyobraźnia.

Jest początek sierpnia. Gorące islandzkie lato w pełni. Jest 12 st., pada tylko kilka razy dziennie. Gdy wysiadłem z samolotu, koledzy BuBu i Karol zaholowali mój motocykl na kemping w Reykjaviku a nawet rozłożyli namiot. Jest tu wszystko – kuchnia, stołówka, gorące prysznice, mapy, prąd, jedzenie, butle z gazem. Przez kolejne 9 dni będziemy spać w namiotach i samodzielnie gotować liofilizowane posiłki na kempingach lub na dziko. Cena za nocleg pod namiotem wliczając gorącą wodę to od 55 do 80 zł. Pokój w hotelu minimum 600 zł za dobę, a nawet dwa razy tyle. Dlatego właśnie – choć to prawie Grenlandia – śpimy pod namiotami.

Wodospady jak z filmu

Aby zamortyzować koszty podróży pierwszego dnia moi koledzy pracują w porcie przy składaniu motocykli pozostałych 11 podróżników. Jeden z nich ma problem – w domu w Krakowie zostawił kluczyki do swojego GS’a. W kufrach ma też zamknięte ubrania, a na sobie jedynie koszulkę i krótkie spodenki. Ale skucha! Na szczęście udaje się zorganizować transport kluczyków 48 godzin później. Ja tymczasem zapoznaję się z Islandią i samotnie gnam na południowy wschód 150 km ku spotkaniu wodospadów Skogafoss i Seljalandfoss.

Obydwa robią wrażenie. Selialandfoss oferuje bonusa – można wejść za ścianę wody i oglądać świat od drugiej strony.

Wodospad ten pojawił się podobno w filmie „Thor”. Wracając na kemping zauważam po drodze kilka tradycyjnych Islandzkich domów z czasów, gdy życie na wyspie było wieczną walką o przetrwanie.

Przez większość roku jest tu ciemno, zimno, pada śnieg lub deszcz. Domy nie mają kominów, bo nie ma tu czym palić.

Podobno kiedyś wyspę gęsto porastały lasy, ale gdy pojawili się ludzie lasy poszły z dymem. Przebiegi rzędu tysiąca km dziennie to dla mnie żaden problem, ale tu po 300 km czuję się zmęczony na maksa. Tego dnia prawie cały czas padał deszcz, temperatura wahała się między 8 a 12 st. Dziwne uczucie, gdy jedziesz zmarznięty i mokry a zbocza gór które mijasz, pokrywają się parą od wody gotującej się tuż pod powierzchnią. Zmarzniętymi dłońmi dotykam skały – parzy!

Morderczy poltergeist

Następnego dnia od rana same atrakcje: miejsce, w którym Islandia przedzielona jest na dwa kontynenty, Amerykę Północną i Europę, strefa geotermalna Seltun z gejzerami oraz klif w Reykjanes, na którym stała pierwsza latarnia morska na Islandii.

(Wybaczcie, że będę rzucał trudnymi do wymówienia nazwami, ale robię to celowo dla tych, którzy chcieliby miejsca te namierzyć na mapie i zobaczyć je kiedyś na własne oczy). Obok nowej, malowniczej latarni kolejny gejzer – Gunna. Nazwę wziął od kobiety, która zmartwychwstała zaraz po pogrzebie, aby zemścić się na lokalnym bogaczu za kradzież garnka, jedynej cennej rzeczy jaką posiadała. Gdy niesiono ją na cmentarz z trumny dały się słyszeć słowa: „Nie zakopujcie mnie głęboko, nie zamierzam tu leżeć”.

Następnego dnia złodzieja znaleziono potwornie zmasakrowanego. Gunna zabijała kogo popadło a ci, którzy ją zobaczyli wpadali w obłęd. Ale i na nią znalazł się sposób – ksiądz przygotował kłębek magicznej wełny i kazał go rozwinąć. Gdy Gunna zauważyła leżącą nitkę wzięła ją do ręki i nie była w stanie już jej wypuścić. Wówczas do gejzera wrzucono kłębek a ten wciągnął potwora do wnętrza siarkowego piekła. Do dziś wściekła Gunna gotuje się i syczy, co słyszałem na własne uszy. Też bym syczał na jej miejscu, ale głośniej i zaledwie chwilę.

Tego samego dnia zobaczyliśmy też dwie z pereł Islandii: najbardziej znany na świecie gejzer o nazwie Geysir i potężny wodospad Gullfoss, przez który co sekundę przepływa 400 m³ wody.

Piękna tego potężnego wodospadu nie da się opisać. Rząd planował przerobić go na hydroelektrownię, jednak okoliczni mieszkańcy na to nie pozwolili. Córka jednego z nich przysięgła, że jeśli na wodospadzie powstanie tama, wówczas ona rzuci się w nurt wodospadu.

Motomosakra

Następny dzień upłynął pod znakiem offroadu. Na Islandii nie wolno zjeżdżać z dróg i szlaków, jednak poruszanie się po niektórych drogach oznaczonych jako F lub szlakach można śmiało nazwać jazdą w terenie. Tego, w co się wpakowaliśmy zjeżdżając z drogi F210 w szlak pieszy, nie przewidzieliśmy.

Najpierw była spora rzeka do pokonania, potem kolejne rozlewiska i kolejne rzeki. Ostatecznie woda wlewała się do butów górą a jej rozbryzgi przez kołnierz niedomkniętej kurtki. Przy jednym z podjazdów na kamienne wzgórze zdusiłem silnik i motocykl resztką sił wepchnęliśmy na górę we trzech – z powodu stromizny nie byłem w stanie ruszyć z miejsca. Potem były zjazdy po błocie jak masło i kolejna rzeka, w której BuBu utknął po kolana w wodzie. Nie było tu znaków i słupków jak ten widoczny na zdjęciu, które informują cię, że nadal jesteś na drodze i jaka może być głębokość rzeki.

Nurt zaczął przewracać jego motocykl, rozpadał się deszcz, temperatura spadła do 7 st. a tu nie ma rady – trzeba wejść do wody, odwalić większe kamienie i próbować wyciągnąć motocykl tyłem i to jeszcze pod stromy brzeg. Po jakichś 2 godzinach walki i pokonaniu 25 kilometrów postanowiliśmy się wycofać. A więc powtórka, tylko teraz podjazd po błocie i zjazd z góry po kamieniach, w sumie 16 rzeczek i strumieni i ubranie mokre do majtek przez kolejne 3 dni. Podjąłem decyzję – więcej w drogi oznaczone jako szlak nie wjeżdżam tak ciężkim motocyklem.

Bodajże tego samego dnia z powodu nieodpowiednich opon na stosunkowo łatwej drodze F35 nasz kolega, który wcześniej zapomniał kluczyków znów spotyka się z pechem. Jego kompan rozbija doszczętnie swojego GS1200. Stracił trakcję i wypadł z drogi a w interiorze na poboczach tylko lawa, kamienie i głazy. Jeden upadek i koniec wycieczki. Kolejny tydzień muszą podróżować we dwóch na jednym motocyklu, a to oznacza rezygnację z namiotów i konieczność spania w mega drogich hotelach. Moja rada – w Interior tylko opony 100% kostka. Kompromisy się zemszczą.

Interior – to nie zabawa

BuBu i Karol, którym porażka z poprzedniego dnia weszła na ambicję postanawiają objechać wulkan Hekla szlakiem o długości 40 km, a potem mamy spotkać się na ostatniej stacji paliw gdzie droga F26 wiedzie w interior. Tankuję do pełna 24 L bo kolejna okazja będzie za dwa dni po pokonaniu 250 km szutrów i kamieni. Odpowiednio dużym samochodem 4×4 można dziś drogę przejechać w jeden dzień, ale pierwszy samochód jechał nią aż tydzień.

Chłopaków nie ma 5 godzin – tak im się zeszło na tym krótkim odcinku. Nawet spotkali służby ratownicze, ale póki mieli opary paliwa, ratownikom nie wolno było dać im benzyny. Gdy docierają na stację nie mogą nachwalić się widoków wokół Hekli.

Tymczasem dobijają do nas Ernest na potężnym kładzie i Jacek na R1200GS, który udowadnia, że tym bombowcem można w każdy zakręt wchodzić driftem sypiąc kamienie spod opony. Po drodze zatrzymujemy się na zdjęcia i żeby ugotować obiad.

Po kilku godzinach jazdy przez kamienno-żwirową pustynię docieramy do jedynego na tej drodze kempingu  Nyidalur. Leży on pomiędzy dwoma rzekami, jedna jest mała i płytka, a druga ma tego dnia ze 100 m szerokości, silny nurt i na naszych oczach jakiś Francuz topi  w niej swoje BMW.

Po godzinie udaje mu się odpalić motocykl, jednak nie wyszedł bez szwanku, gdyż podczas upadku złamał nos o szybę. Do północy jest widno, pijemy 4 butelkę whiskey i trzęsiemy się z zimna. Nocleg w namiocie w mokrych ubraniach przy 5°C, między dwoma największymi lodowcami na Isandii to ciekawe doznanie.

Rano spuszczamy paliwo z motocykla Jacka, żeby zasilić quada. W nocy nie padało zbyt długo i poziom wody obniżył się o jakieś 5 cm. Daliśmy radę, choć tym razem ja utknąłem w środku rzeki i była zagadka, czy dam radę ruszyć.

Tego samego dnia po pokonaniu drogi F26 rozstaję się z ekipą, bo nasze plany na Islandię i czas jakim dysponujemy są różne. Ja chcę zobaczyć jak najwięcej punktów „must see”, a mam tylko 3 dni. Chłopaki chcą głównie podnosić skilla w jeździe po bezdrożach, a ja nie takich bezdroży się spodziewałem – tu jest szutrowy hardkor, a ja nie przygotowałem odpowiednio motocykla na taki bój. Wystarczy mi, że ma już pogięty filtr oleju i wgięty kolektor wydechu. Dwa dni później chłopaki ocierają się o hipotermię i resztką sił lądują w hotelu, ale czyż to właśnie nie nazywa się „Przygoda?”

Dimmuborgir – w stolicy black metalu

Kto rano wstaje….na kempingu o 5 rano w pobliżu mojego namiotu znajduję calutki sześciopak piwa Viking. Jestem szczęśliwy bo wieczorem zaszalałem i kupiłem sobie w stołówce piwo i frytki – cena jedyne 80 zł za taki zestaw.

Obok namiotu szumi wodospad Godafoss, nie największy, ale być może najpiękniejszy na Islandii. Miejscowy władca tysiąc lat temu utopił w nim figury starych bogów i od tego wydarzenia Islandia jest krajem Chrześcijan.

Największy wodospad Europy – Dettifoss, znajduje się godzinę drogi dalej. Jest naprawdę przerażający, spadają tam takie masy szaro brązowej wody, że czuć jak trzęsie się skała. Jeśli oglądaliście film „Prometeusz” Ridleya Scotta, to widzieliście go w pierwszej scenie, w której szary „kosmita” spada w jego nurt. W drodze z Godafoss do Dettifos warto objechać nierealnie piękny rejon jeziora Myvatn wraz z parkiem Dimmuborgir, czyli… Czarna Twierdza.

Islandczycy nie zapuszczali się w te przedziwne formacje skalne wierząc, że to miasto trolli i wróżek. Nazwę Dimmuborgir zapożyczyła od tego miejsca jedna z najbardziej znanych na świecie kapel grających black metal. To dlatego tu przyjechałem, byłem kiedyś na ich koncercie i chciałem zaimponować przyjacielowi, który jest ich fanem. Pozdrawiam Cię Piotrek!

W stronę lodowych olbrzymów

Kolejny dzień spędzam w drodze ku wschodnim fiordom. Tankuję na każdej mijanej stacji, bo nie wiem która będzie ostatnia. Widoki na potężne szczyty wpadające do Atlantyku zachwycają, droga wije się godzinami zygzakiem po zboczach fiordów i nawet zaczyna mnie to męczyć. Ocean, zakręty, fiordy, setki zakrętów, setki wałęsających się wszędzie owiec w 3 do 5 osobowych bandach…ile można? Zaskakuje mnie, że około 40 km odcinek drogi nr 1 przechodzi tu w szutrową drogę 939, miejscami bardzo dziurawą. Na końcowym odcinku podjazdy i zjazdy są tak strome, że mimo wyłączonego ABS i terenowych opon jadę w dół na zblokowanych hamulcach. Zatrzymuję się zrobić poniższe zdjęcie, motocykl zaczyna się staczać i ratując się upuszczam aparat.

Soniak za 2 tys zł nie ma już wyświetlacza…fuck! Po pokonaniu 260 km trafiam na pierwszą stację benzynową. Awaria – czytam koślawy napis z naklejonej na dystrybutor kartki. Wracam do Hofn, gdzie tankuję i robię kilka fotek w porcie.

Jest tu fajny kemping. Kolejny dopiero 136 km dalej w Skaftafell, tam też kolejna okazja do tankowania. Kempingi z mapy jakie mijam po drodze okazują się małymi hotelami bez pól namiotowych. Słabo. Jadę dalej resztką sił.

Około 23 nadal jest widno i postanawiam zanocować na dziko w Jokulsarlon póki mam siłę rozstawić namiot. Jestem sam w zatoce, w której bryły lodu wielkości domów i samochodów odrywają się od lodowca i wpływają do oceanu.

Namiot mocuję do gruntu 20 cm gwoździami zabranymi z domu wbijając je w skalne podłoże. Usypiam słysząc ryk oceanu i trzask pękających gór lodowych.

W nocy obudziły mnie drgania ziemi, które trwały jakieś 30 sekund. Trzęsienie ziemi? A może to sprawka potężnego lodowca Vatnajokull widocznego w oddali? Nie wiem.

Gdy wstałem o 5 rano było wspaniale. W temperaturze 7°C ugotowałem pod lodowcem parówki oraz herbatę….

…i patrząc na foki zjadłem wyśmienite śniadanie.

Błękitna Laguna

Następnego dnia dotarłem do punktu wyjścia – kemping Reykjavik. Rozbiłem namiot i pojechałem zobaczyć Thingwellir, średniowiczny parlament Islandii. Jest to kamienny wąwóz między dwoma płytami kontynentalnymi.

Zbierali się w nim raz do roku przedstawiciele klanów z wyspy, podejmowali polityczne decyzje, bawili się, wydawali wyroki. W pobliskim jeziorku topili m.in. kobiety skazane na śmierć za zdradę – skazańca wciągano do wody liną, a kat przytrzymywał ofiarę pod wodą za pomocą drewnianej tyczki.

Gdy stamtąd wracałem, wiatr próbował łapać mnie za kask i urwać głowę, naprawdę się przestraszyłem. Podobno wicher potrafi tu przewracać samochody i przesuwać kamienie. Kolejnego dnia rzuciłem okiem na słynną Błękitną Lagunę odległą o godzinę drogi od kempingu w Reykjaviku – jeśli chcecie się wykąpać musicie mieć wcześniej zabukowany bilet, laguna ma ograniczoną pojemność.

Z tego co widziałem Islandczykom nie zależy aż tak bardzo na pieniądzach i dbają o to, żeby w gorącym źródle nie było tłumu. Po południu oddałem motocykl do portu i kolejnego dnia zwiedzałem Reykjavik na piechotę. Odwiedziłem słynny sklep płytowy Tonar gdzie wydałem resztę pieniędzy, pospacerowałem po starówce, podziwiałem magiczną filharmonię Harpa i przede wszystkim ukryte w pobliżu miasta muzeum rzeźby.

Sigurjon Olafsson Museum to moim zdaniem najciekawsze miejsce w Reykjaviku.

Trafiłem tu zupełnie przypadkiem idąc z portu towarowego w kierunku promenady.

A potem…samolot i do domu.

W dwa pierwsze dni zaliczyłem 21 przepraw i brodów, widziałem wulkany, gejzery i lodowe góry, przejechałem ponad 2500 km tys. km, z czego większość sam i kilkaset km po konkretnych szutrach. Bez żadnej gleby. Cztery dni przed wyjazdem miałem wypadek na motocyklu i po wylądowaniu na ostrym dyżurze dostałem wyrok: 10 zastrzyków w brzuch, kule, za dwa tygodnie kontrola, kość cała. Ale i tak wsiadłem w samolot, zastrzyki robiłem sobie sam pod namiotem, pisząc to nadal lekko kuleję. Islandia warta była cierpienia. Zanim się tam wybierzecie ze swoim motocyklem, zastanówcie się dobrze, czy naprawdę jesteście na to gotowi.

Wskazówki:

Kiedy jechać: w lipcu i sierpniu na Islandii jest najcieplej, temperatury do 15°C, może się zdarzyć cud i będzie 18°C ze dwie godziny.

Motocykl: Należy założyć opony terenowe. Miniumum to Heidenau Scout K60 jeśli nie zamierzasz zjeżdżać z krajowej trasy nr 1 – i tu zdarzają się trudne kilkudziesięciokilometrowe szutry. W Interior nie należy wjeżdżać samemu – trafisz na brody rzeczne i każdy rodzaj szutru, kamieni, piach i zastygłą lawę. Kufer centralny zastąp bocznymi sakwami. Zjazd z drogi czy szlaku karany jest mandatem min. 10 tys. zł.

Motocyklista: Kemping z własnym namiotem to około 70 zł za noc. Śpiwór o komforcie cieplnym min 5°C, mini kuchenka turystyczna, jedzenie liofilizowane. Hotele około 600-1200 za noc i tylko w dużych miastach (300 osób to duże miasto). Najtańszy nocleg pod dachem w Reykjaviku: hotel Hlemmur Scuare, pokoje min. 10-osobowe, 150 zł/noc, jest tu bar, czytelnia i duża kuchnia.

Koszty: transport motocykla 1100-1200 E w obie strony, paliwo około 7 zł/l, samolot w obie strony około 1000 zł. Na miejscu wydałem 3 tys. zł. Koszt całkowity bez przygotowania motocykla i sprzętu około 8500 zł.

Warto zobaczyć: Wszędzie jest pięknie, ale z dróg asfaltowych nie można nie zobaczyć wodospadów Gullfoss, Godafoss, Dettifoss, zatoki Jokulsarlon, gejzera Geysir, parku Thingvellir, rejonu jeziora Myvatn, Błękitnej Laguny. W Reykjaviku zachwyciło mnie muzeum psychodelicznej rzeźby na wolnym powietrzu. Znajdziecie je obok miejsca oznaczonego w mapach Google jako Sigurjon Olafsson Museum

Na koniec zapraszam do zobaczenia filmu ISLANDIA NA MOTOCYKLU na YouTube

Tomek Dąbrowski

8 myśli w temacie “Islandia – w krainie chłodu

  1. Pojechałbyś tam jeszcze raz? Dla mnie wychodzi, że to jak wyprawa na księżyc he he. Przyjemność dopiero potem. Najpierw trzeba sprostać wyzwaniu, a cieszysz się dopiero jak wrócisz i jest to tylko piękne wspomnienie.

    • Hej. Pojechałbym jeszcze raz, ale z rodziną i samochodem. Na motocyklu za duży jest czynnik ryzyka czyli pogoda, awaria, zalanie silnika podczas gleby w wodzie i jeszcze raz pogoda. Można pojechać, wydać kupę kasy na transport i z powodu czynnika ryzyka nic nie zobaczyć. A szkoda by było, bo widoki są niesamowite.

  2. Jak spisało się BMW w tak trudnym terenie honda wypuściło w końcu afrike z większym zbiornikiem czy może jednak coś mniejszego lżejszego albo ciekawe co pokaże yamaha T7 w wersji produkcyjnej i dlaczego sakwy boczne są lepsze od kufra centralnego?

    • Rezygnacja z centralnego na rzecz sakwy pewnie obniży znacznie punkt ciężkości. Tylko co wtedy przy przejeżdżaniu przez głębszą wodę?

    • Obawiałem się, że posypią się łożyska po brodzeniu w wodzie bo siedzą w BMW w aluminiowych tulejach i to częsta awaria, gną się też podobno sruby centralnego amortyzatora. Choć silnik jednego zabytkowego BMW rozleciał się od wstrząsów juz po 40 km u nas na szczęście NIC się nie popsuło. Właśnie odebrałem moto z serwisu, łożyska nie tknięte, sruba cala, glowka ramy też idealnie. Tylko filtr powietrza do wymiany. Nowa AT robi się coraz cięższa. Czekam na Yamahe T7, jeśli nie to zostaje z F800. Ale moim, nowa F850 bardziej przypomina juz f650 pod wzgledem przeswitu i ten zbiornik paliwa 15l….tragedia. Sakwy- mniej drgań, dużo niżej środek ciężkości, gdybym je miał nie zjadałby mnie tak stres. Chłopaki mieli zwykle sakwy rowerowe, nie puściły wody.

  3. Tom, gratuluje decyzji i realizacji.
    To utwierdza mnie tylko w przekonaniu że jesteś w stanie dojechać wszedzie na swoim moto, jakie by nie bylo (AT,T7,f800gsADV)
    Czekam na kolejne, może tym razem bardziej południowe relacje;)
    Pozdro

Możliwość komentowania jest wyłączona.