Bałkany na motocyklu

3
Przełom maja i czerwca, od kilku dni w całej Europie pada deszcz. Zafoliowani w przeciwdeszczówki ruszamy na Bałkany. Przed nami Czechy, Austria, Słowenia, Chorwacja, Czarnogóra i Albania. Przez chwilę będziemy nawet we Włoszech. W drodze powrotnej Bośnia i Hercegowina, Węgry oraz Słowacja.

Jest nas czworo – ja z Anią na V-Stromie zapakowanym jak bombowiec,  kilkunastoletnim Suzuki XF jedzie Kuba. Michał, podobnie jak ja jedzie na sztormiaku. Miała być jeszcze jedna Ania na Kawasaki KLE 500 i Janek na BMW GS 1200 ale… Ania nie doczekała się wyznaczenia terminu egzaminu na „nowe” prawo jazdy, a na Janku, za utopienie w stawie, zemścił się KTM i przy pierwszej okazji zafundował mu lądowanie na betonie, podczas którego Jankowi pękła rzepka. (Janek i Ania pojadą z nami za rok do Albanii – będzie to podróż pełna przygód, szukaj relacji w dziale Podróże).

Czechy, Austria

Ruszamy 24 maja po południu i tego samego dnia nocujemy w czeskiej wsi Trsice w maleńkim uroczym hoteliku Horse Riding. Całą noc leje. Rano przy temperaturze 6°C ruszamy do Słowenii. Nasz cel: Krjanska Góra. Tam zaczniemy zdzierać opony na zakrętach. Kilometry na autostradzie uciekają, obwodnicą mijamy Wiedeń. Wieczorem przejeżdżamy pierwszą podczas tego wyjazdu przełęcz i w Krjanskiej Górze znajdujemy nocleg w pensjonacie.

1200 km i dwa dni za nami. Smarujemy łańcuchy, parkujemy pod dachem i po mokrym, czerwonym dywanie klapiąc buciorami wchodzimy do raju – gorące kaloryfery, gorący prysznic i zimne piwo. Należ nam się, a jakże! Rano do śniadania dostajemy najlepszą kawę jaką piłem podczas tego wyjazdu.

Słowenia – wszystkie drogi prowadzą do…rzeki.

Trzeci dzień podróży. W planie Triglavski Park Narodowy. Słowenia jest małym krajem, ale niezwykle pięknym. Soczyście zielone łąki pełne kwiatów a nad nimi ostre szczyty Alp Julijskich pokryte śniegiem.
D 26Zaczynamy od słynnej ze swej urody przełęczy Vrśić, na szczyt której wiedzie kręta brukowano-asfaltowa droga. W najwyższym punkcie (1611m npm) przełęcz zaskakuje nas grubą warstwą śniegu, nie mogę się powstrzymać i parkuję 15 metrów od czarnego. Robimy zdjęcia i cieszymy oczy widokami.
99 99ANa kolejnej drodze niespodzianka, kiedy jestem w szczycie zakrętu do mojej nogawki startuje wielki brązowy pies. W pierwszej chwili byłem pewien, że to niedźwiedź. Kilka sekund później za kolejnym zakrętem asfalt urywa się w rzece. Zawracamy, a psina już czeka na nas, ale w innym miejscu. Tym razem nie dałem jej szansy na atak.

Kolejna droga z asfaltu przechodzi w szuter, czyli to, co nas cieszy. Po kilkuset metrach przecina ją trzymetrowej szerokości głęboki strumień. Na krosach może byśmy przejechali…
33 33AJedziemy w takim razie na najwyższą Słoweńską przełęcz. Ale tu z kolei zakaz wjazdu i informacja o 22% nachyleniu drogi. To tylko 11 km, więc powinniśmy dać radę. Wjeżdżamy, klucząc między leżącymi na drodze konarami i  kamieniami. Gdy na 3 kilometrze asfalt całkowicie znika pod śniegiem zawracamy. Temperatura spada do 11 stopni i zaczyna padać. Otwieram wizjer kasku, żeby nie zaparował i do środka natychmiast wlatuje mi jakieś skrzydlate, długonogie monstrum, przez które wpadam w panikę i na chwilę tracę równowagę.
33BChcemy słońca, odwiedzamy więc jeszcze tylko skocznię narciarską w Planicy i przez nudną Ljubljanę jedziemy do Chorwacji. Nocujemy w hotelu w miejscowości Delnice, gdzie dostaję wyśmienite szaszłyki, choć zamówiłem coś innego. Od tej kolacji już do końca podróży każdego wieczoru będzie z nami piwo Ożujsko i Karlowaćko. Koło 19:00 pojawia się spora gromada dziesięciolatków – nocują w tym samym hotelu i obsługa zorganizowała im dyskotekę. Ostatni raz na dyskotece byłem w podobnym wieku. Miałem wówczas motorynkę i pierwszą kasetę Slayer na półce. Jak ten czas leci…

Chorwacja

Całą noc tak lało, że od bębnienia deszczu nie dało się spać. Jemy szybkie śniadanie, żeby zdążyć przed dziesięcioletnimi potworami. Kierujemy się na Rijekę i Chorwacką magistralę. To droga nr 8, którą wielu motocyklistów uważa za najpiękniejszą w Europie. Przez prawie cała swą długość biegnie brzegiem morza, poza sezonem jest prawie pusta i oferuje setki szybkich zakrętów i niesamowite widoki. Główny ruch przeniósł się na równoległą, płatną autostradę, więc na 8’mce królują motocykliści i, niestety, w sezonie kampery.
33CJuż w Słowenii zauważyłem zmianę zachowania kierowców samochodów – możesz wlec się za puszką przez 50 zakrętów – jak sam jej nie wyprzedzisz raczej nie licz na to, że kierowca zwolni lub ustąpi ci miejsca. Na 8’mce temperatura wzrasta do 25 st, jest pięknie, zaczynamy robić coraz więcej zdjęć i próbujemy zamykać opony na zakrętach, spalanie obładowanego V-Stroma już w Słowenii spadło do 3,8l/100, u chłopaków jest podobnie, więc bez tankowania możemy jechać cały dzień.

Gdy zatrzymujemy się w jednym z malowniczych miasteczek żeby pobrać kuny z bankomatu (na monetach jest wizerunek kuny) pod silnikiem XFa zauważamy kałużę benzyny. Benzyna jest też na silniku i dostaje się na oponę. Kubie na naszych wyjazdach zawsze coś cieknie spod silnika – taka tradycja. Dwa lata temu na szczycie przełęczy Sustenpass w Szwajcarii na 2262m npm jego Kawasaki ZZR nabawił się dziury w chłodnicy. Szacujemy, że benzyny uciekło z 5L. Na pewno scena, w której Kuba pędząc setką staje w płomieniach niczym Ghost Raider i jak pochodnia frunie w przepaść byłaby najlepszą, jaką nakręciłby Michał z kamery zamontowanej na motocyklu, jednak razem z nim pofrunęłyby cenne mapy. Szukamy więc pomocy. W sporym sklepie zagaduję sprzedawczynię telefonów komórkowych i gdy ta dowiaduje się, że jesteśmy z Polski zaczepia każdego wychodzącego klienta i pyta o warsztat. Tak trafiamy na człowieka, który wykonuje kilka telefonów i już pół godziny później Fredek stoi rozebrany do gołej ramy w miasteczku Crekvenica w składzie drewna, który świadczy również profesjonalne usługi serwisowe.
33DDiagnoza – sparciała uszczelka łącząca zbiornik paliwa z gumowym wężykiem. Czterdzieści minut później Kuba ma 250 Kun mniej (ok. 125 zł). Choć nie zostanie najgorętszą gwiazda You Tube nastrój znacznie mu się poprawia.

Bez przygód mkniemy dalej. Od Zadaru robi się jeszcze cieplej, pojawiają się palmy, gaje oliwne i agawy – jesteśmy w krainie Dalmacji. Nocujemy w bardzo klimtycznym Tribunj, na który ze szczytu pobliskiej góry spogląda kościół jak z bajki. Za 17E od osoby mamy do dyspozycji piętrowy apartament tuż przy plaży z tarasem na dachu z widokiem na port i morze. Wstępuje w  nas uroczysty nastrój – kupujemy już nie tylko Ożujsko i Karlowaćko, ale także czerwone wino. Michał gotuje spaghetti i zjadamy uroczystą kolację na dachu naszego apartamentu. Potem nocny spacer po plaży, gdzie widzę wędkarzy – każdy z nich jest…kobietą. Aż mi wstyd, że mnie to zdziwiło.
34 34ANasz kolejny cel to niedaleki Dubrownik, podobno najpiękniejsze miasto na Bałkanach. W Dubrowniku wolnego miejsca na parkingu pod bramą wejściową brak. Gdy wreszcie wchodzimy w kamienne mury potężnej fortecy przypomina mi się starówka w Pradze pod Katedrą św Wita. Bezsprzecznie piękny, ale mi znacznie bardziej podoba się z góry, z pobocza drogi. Sprawia stamtąd wrażenie sennego i zamrożonego w czasie. Żegnamy Dubrownik i już niebawem w Debeli Brijeg w paszportach pojawiają się pieczątki ze skrótem MNE.
35 dubrownik 35A Sveti Stefan

Czarnogóra – pięć metrów deszczu na metr.

Pierwsza myśl po wjechaniu do Czarnogóry – trzeba uważać. Chcesz zakomunikować manewr? Trąbnij dwa razy. Kierunkowskazy są niepotrzebne. Od 5 sekund pali się czerwone? Gaz do dechy, twój mercedes jeszcze zdąży. Uważaj tylko na przechodniów, bo chodnik to rzadkość i ludzie wbiegają na ulicę albo po prostu nią idą.

Dojeżdżamy do najwęższego miejsca Boki Kotorskiej i przeprawiamy się promem z Kamenare do Lepetane. Koszt osoba + motocykl 2E. Niestety zrezygnowaliśmy z objazdu całego zalewu, w okolicy miejscowości, przez które przyszłoby nam jechać spada najwięcej deszczu w ciągu roku w całej Europie – około 5,5metra na m2! W Polsce rekordy to 60 cm.
35 C Kotor prom GJuż dwa razy od wody spaliły nam się bezpieczniki od nawigacji, jesteśmy usprawiedliwieni.

Po około 10 min zjeżdżamy z promu i od razu jedziemy w lewo w wąska asfaltową alejkę przy samej wodzie. Kierujemy się na Muo i Kotor, widoki są zachwycające. Miasto rozciągnięte na skalnym zboczu mrocznych gór, które stromo wynurzają się z wody.  Nie ma tłumu turystów, starsze panie siedzą z wędkami na nabrzeżu, dzieci i dorośli pozdrawiają nas gościnnie. Trzeba tylko uważać na wystające na 10 cm nad asfalt studzienki. Po kilku km asfalt się kończy i zostaje tylko szuter. Potem droga się urywa – trzeba przejechać po położonej nad wykopem desce. Dalej w poprzek drogi stoi koparka. Między nią a barierką oddzielającą mnie od wody jest tyle miejsca, że jakoś udaje mi się przecisnąć bez odpinania kufrów.
36A 36BWjeżdżamy do Kotoru i od razu zakochuję się w tym mieście. W porcie cumuje wielki jak blok prom wycieczkowy, z drugiej stronie prastary Kotor z olbrzymimi murami pnie się po kamiennej górze na szczycie której znajduje się twierdza św Jana. Nie czuć jeszcze bezczelnej komercji. Kilkaset metrów od starówki wynajmujemy znowu cały piętrowy apartament z cudownym widokiem na Bokę za 17E od osoby i wychodzimy zjeść coś tutejszego – krewetki i mięsa z grilla. Posileni wchodzimy w mury starego Kotoru przylepionego do zbocza góry. Stare miasto jest ogromne. Do północy błądzimy w jego kamiennych murach szukając bezskutecznie drogi do twierdzy św. Jana znajdującej się na szczycie.

Ranek zaczyna się nerwowo – właścicielka naszego domu zniknęła razem z paszportem Michała, jest już po dziesiątej i nie możemy jechać. Rozwieszam na motocyklu niedosuszone pranie, aby wykorzystać sensownie ten czas. Sąsiedzi wreszcie lokalizują ją u pobliskiego fryzjera i po chwili ruszamy do Cetyni.

Wijąca się niezliczonymi serpentynami droga z kapitalnymi widokami na całą Bokę Kotorską to jeden z punktów, które trzeba zaliczyć będąc w Czarnogórze. W połowie tej drogi jest mauzoleum Niegosza, najsłynniejszego władcy Czarnogóry. Widać stąd cały kraj.
37A 37B NiegoszBudowla stoi na szczycie góry Jezerski vrh (1660m n.p.m), drugiego co do wysokości szczytu masywu Lovcen. Na górnym odcinku zaczyna się śnieg, mamy go po obydwu stronach drogi na 3-4m.

Ania, Kuba i Michał od razu idą do mauzoleum a ja wchodzę do jaskini z pamiątkami. Mówię podchmielonemu sprzedawcy, że jego kraj jest najpiękniejszym jaki widziałem, w odpowiedzi na co on chwali naszą drużynę piłkarską wymieniając prawie cały skład reprezentacji Polski. Proponuje, że popilnuje motocykli, mojego kasku i tankbaga. Gdy kupuję naszywkę z godłem Czarnogóry, robi się jeszcze bardziej wylewny i nie wypuszcza mnie ze swej jaskini dopóki nie zgadzam się wypić z nim kielicha przepysznej rakii ze słodkich winogron. Nie doceniłem jej mocy – przede mną 460 schodów do mauzoleum.
37C 37DNa ostatnich byłem już nieoprocentowany, ale i bez sił, musiałem chwilę poleżeć. Zwiedzamy kryptę i wchodzimy na taras widokowy – całej Czarnogóry nie widać, bo zaczynają podnosić się chmury, ale i tak jest wspaniale i cicho.

Jedziemy w okolice Baru, gdzie chcemy odwiedzić najstarsze drzewo Europy liczące 2 tys lat. Nawigacja padła, ale mamy dokładne mapy. Mimo to gdzieś umyka nam zjazd na miejscowość Mirovica i odpuszczamy audiencję u starożytnej oliwki. W tej okolicy rośnie ich podobno ponad 130 tys a wiele z nich ma ponad tysiąc lat. Kiedyś, żeby móc założyć i utrzymać rodzinę chłopiec musiał posadzić min. 20 drzew oliwnych.

Tego dnia mieliśmy jechać do Albanii i następnego dnia wsiąść o 7 rano na prom we wsi Komanii i popłynąć nim w rejs fiordem do Fierze, skąd krętą drogą w górach mieliśmy wrócić do Czarnogóry. Wiemy już, że prom na razie nie kursuje, (uda nam się ten plan zrealizować dopiero za rok). MSZ i miejscowy motocyklista ostrzegają nas przed pospolita przestępczością w górach na północy i brakiem pokrycia siecią komórkową. Jesteśmy tak blisko, a ja właśnie po to tu przyjechałem. Idziemy na kompromis i plan jest taki – wjeżdżamy do Albanii przez przejście w Sukobin, jedziemy do dużego miasta Shkoder, objeżdzamy tamtejsze jezioro i wracamy na noc do Czarnogóry. Przekraczamy granicę i od razu znajdujemy się w innym świecie.
38

Albański survival

Droga jest OK, wokół niej… rzędy kontenerów ze śmieciami, ruiny, gruz, domy wyglądające jak magazyny z zatkniętymi flagami Albanii. U bogatszych gospodarzy obejścia ogrodzone pełnym murem z zadaszonymi bramami z litej blachy wysokimi na 4 metry. Na ulicy spacerujące w każdym kierunku krowy i osły. Przedziwnej konstrukcji pojazdy wyglądające jak budy dla psa lub lodówki na kółkach wiozą fury siana wielkie jak ciężarówka. Większość pojazdów napędzana jest osłami. Nagle omal nie najeżdżam na żółwia – skąd tu żółw na ulicy? Ania krzyczy „Widziałeś? Czy to była ludzka czaszka?” Odkrzykuję, że to żółw.

W Shkoderze dostaję oczopląsu – każdy jedzie jak chce, skutery śmigają we wszystkich kierunkach, ludzie spacerują po jezdni jak po parku. Wyprzedzająca nas i furę z sianem na podwójnej ciągłej ciężarówka trąbi na stojących policjantów, żeby zeszli z drogi. Mercedes bez reflektorów, kolejny bez drzwi pasażera, wszyscy trąbią. Podoba mi się tu. Miejscowi widząc nas machają  przyjaźnie i pewnie zastanawiają się po co nam kaski. Miasto tętni życiem i wygląda na szczęśliwe. Ludzie stoją w grupach i rozmawiają, na ulicy starsi panowie na taboretach grają w kości. Poza miastem mijamy skuterzystę, który na ramieniu wiezie kosę na ramieniu. Specjaliści od BHP chyba są tu bezrobotni, albo siedzą w zakładach dla nerwowo chorych.
38A EUważając na otwarte studzienki kanalizacyjne i biegające po drodze krowy docieramy do punktu, w którym mieliśmy wrócić do Czarnogóry. Choć trudno w Albanii mówić o miejscowościach, bo na mapie są a w naturze ich nie widać, we wsi Hani i Hotit zatrzymujemy się żeby postanowić co dalej. Wtedy widzę, że pobliskie drzewo to morwa. Obżeramy się owocami przez 10 minut i stwierdzamy, że Albania jest super. A skoro tak, to pojedziemy do Czarnogóry drogą obok której teraz stoimy, a ta wiedzie przez góry. To tylko 60 km dalej a jest dopiero szesnasta.

Droga zaznaczona na mapie do polowy jest żółta, więc powinien być asfalt, dalej szutrem damy radę. Skręcamy prosto spod drzew morwy pod wiadukt kolejowy i asfalt się kończy. Zaczyna się żwir i kałuże z…mam nadzieję, że to woda. Na drodze pojawia się ciężki sprzęt drogowy, a droga zaczyna się niemiłosiernie wić. Nie jest łatwo w pełnym skręceniu kierownicy po żwirze brać ciasny zakręt na 1 biegu z minimalną prędkością i nie zaliczyć gleby. Tym bardziej z pasażerem. Po godzinie zakrętów i ciągłych uślizgów kół na żwirze zauważam, że drogowcy przyglądają nam się z coraz większym zdziwieniem.
A A1Zatrzymujemy się i naradzamy. Widocznie zerwali stary asfalt i przygotowują nawierzchnię pod nowy, więc ten niby trudniejszy odcinek z mapy będzie w rzeczywistości lepszy niż to, po czym jedziemy teraz. Więc jedziemy dalej. Po chwili zaczynają się takie kamienie, że płyta pod silnik co chwilę dostaje ciosy. Droga zamienia się w szlak z kamieniami wielkości piłek futbolowych naszpikowanych skalnymi kolcami. Z jednej strony pionowe ściany gór o wysokości w granicach 2 tys m n.p.m., z drugiej kilkusetmetrowa przepaść. Krajobraz przepiękny ale i przerażający. Nawet nie ma się jak zatrzymać, żeby zrobić zdjęcie bez ryzyka gleby, bo albo omijam skałę, albo jadę 30 stopni w gorę po żwirze i kamieniach albo zjeżdżam w dół.

Cały czas myślę, że to właśnie ten moment, kiedy będę leżał albo rozerwę na strzępy oponę. Jestem pewien, że jeszcze z kilometr i będziemy na granicy. Płyta pod silnikiem błaga o litość a ja naprawdę jestem przerażony, gdy myślę co się stanie jak zegnę felgę – zestaw naprawczy do opon się nie przyda a asistance dotrze tu za tydzień. Nagle prawie wpadł na mnie przebiegający przez ścieżkę koń. Skąd się tu wziął? Znajdujemy pierwszy płaski kawałek terenu i zatrzymujemy się na kolejną naradę. Okazuje się, że jedziemy już 3 godziny i zrobiliśmy dopiero 40 km. Do tego miejscami zaczyna się błoto i zaraz będzie ciemno. Jesteśmy brudni i zmęczeni, biały pył oblepia wszystko. Pogodziliśmy się z tym, że będziemy w tych górach nocować. Mamy razem jakieś 3 batony i pewnie ze dwa litry wody. Zresztą – w tej mini dolince płynie rzeczka, pewnie jak spadnie deszcz, to poziom wody się podniesie w pół godziny.
A2 A3To nam daje motywację, żeby jechać dalej. Po chwili spotykamy stojącego przy drodze człowieka. Na migi jakoś się dogadujemy, ale on nic nie wie o granicy. Chwilę później przejeżdżamy przez coś, co przypomina zabudowania. Nad nimi pochyla się ogromna skała otoczona koronką-fundamentem z  betonu, który ma nie dopuścić do jej stoczenia na budynki. Po okolicy biegają świnie – to mnie cieszy. Jeśli tubylcy jedzą mięso, to widząc stado prosiaczków czuję się bezpieczniejszy, (rok później tu zanocujemy, lokalesi okażą się niezwykle miłymi ludźmi).
B1Po kilkuset metrach „lepszej drogi” znowu zaczyna się koszmar, zawieszenie pracuje w całym swoim zakresie. Jeśli ktoś mi teraz powie, że V-strom nie nadaje się w teren, mogę śmiało mu powiedzieć, że nie ma pojęcia o czym mówi. Sam uważałem, że potencjał tej maszyny kończy się na szutrach. Pokona go suchy piasek na plaży, ale nie głazy wielkości kasku. Właśnie na tej drodze pokochałem swój motocykl i ostatecznie mu zaufałem.

Po chwili znowu trafiamy na płaski kawałek terenu i widzimy w krzakach nad rzeką ukryte motocykle. To bracia Czesi na beemkach Dakar. Jest nawet jeden V-strom na terenowych kapciach i dwa Urale z koszem przygotowane jak czołgi. Radujemy się ze spotkania z nimi, bo mówią nam, że do granicy 10 km. Po przejechaniu 10 km w odwrotnym do nas kierunku mieli dosyć i resztę zostawili sobie na jutro. Mówimy im, że ten kawałek, który teraz mamy jest najlepszy z 40 km, które mamy za sobą, ale ci oglądają nasze uniwersalne opony i myślą, że żartujemy choć wyglądamy jak kotlety w panierce.

Po przejechaniu tych 10 ostatnich km już wiemy, że zdziwią się nasi bracia Czesi jutro, szczególnie ci z koszami. Ten ostatni odcinek to nadal było piekło, ale pojawiały się już gdzieniegdzie jakieś domy, bunkry i więcej równiejszych odcinków. W pewnym momencie spod ziemi wyrósł 10 letni na oko chłopiec krzycząc do mnie „Chocolate please, no Euro, chocolate please!”. Byłem tak przerażony tą drogą i chciałem mieć to wszystko za sobą, że nie dałem mu czekolady. Do dziś dręczy mnie to, że nie oddałem mu swojego snickersa.
B2Niecałe pół godziny później docieramy do upragnionej granicy w Grncar po stronie MNE. Nigdy dotąd nie przejechałem 60 km na 1 i 2 biegu. Jechaliśmy prawie 5 godzin. W paszporty celnik wbija nam pieczątkę z nazwą miasta, które jest kilkaset km dalej, bo tu nie ma nic. Mówi, że nocleg znajdziemy w Plav.

W Plav natychmiast wzbudzamy sensację i jakiś podejrzany typ oferuje nam nocleg w mieszkaniu swojego kolegi. Co chwilę witają się z nim miejscowe cwaniaki, po raz kolejny obok nas przejeżdża policja. Mam wrażenie, że nas pilnują. Do tego kilkunastoosobowe chmary agresywnych wyrostków zaczepiają przechodniów ubliżając im, próbują wyrywać znaki, do nas na razie trzymają dystans widząc nasze uwalone błotem ubrania i maszyny jak z Mad Maxa. Ale już próbują zagadywać, badają grunt. Nie zostawię mojego stalowego przyjaciela na ulicy na ich pastwę. Przypominam sobie podstawową zasadę przetrwania – nie przyjmuj pomocy w przygranicznej miejscowości, tym bardziej jeśli ktoś się z nią narzuca. Instynkt każe mi się stad zbierać i stawiam sprawę jasno – ja w tym mieście nie zostaję.

Dwadzieścia pięć km dalej w Berane trafiamy do hotelu Komovi – parking, czyste pokoje, gorące kaloryfery. Zaczyna padać, prawie północ – zostajemy, nawet nie pytamy o cenę. Odkrywam, że nie mogę odpiąć kufrów bocznych, zamki zabetonowały się od kurzu.

Czasem świeci słońce, czasem pada grad

Dziś chcemy zobaczyć trzeci co do głębokości kanion na świecie i przejechać nad nim po słynnym moście na rzece Tara w Czarnogórze.
4Pada deszcz, jest 7 stopni. Droga jest przepiękna, ale po tym co przeżyłem w Albanii nic mnie na razie nie rusza. Łapie nas taki deszcz, że ledwie widać. Potem jeszcze grad, po którym Michałowi popękały reflektory a ja spodziewałem się siniaków na rękach. Kulminacją  była nawałnica, podczas której zrobiło się całkiem ciemno. Gdy się zaczynała omijaliśmy zblokowanego na amen na jednej z agrafek tira. Gdy wjechaliśmy na szczyt przełęczy wokół waliły pioruny – burza w górach jest naprawdę przerażająca i to chyba był najbardziej niebezpieczny moment podczas wyprawy.

Gdy wjeżdżamy na most na Tarze ulewa się kończy i mamy czas żeby zrobić zdjęcia i kupić miodek na prezenty. Już wiemy, że plan objechania Parku Durmitor, który jest podobno najpiękniejszy w tej części świata nie zostanie zrealizowany. Bracia Czesi byli tu dwa dni wcześniej i nie dali rady, bo na drogach leży podobno kilka metrów śniegu. Plan B – jedziemy na Zabljak, potem Niksić i w Trebinje jesteśmy już w Bośni i Hercegowinie.

Warto było marznąć cały dzień bo to przejście graniczne jest jednym z najpiękniejszych jakie widziałem. Góry są tu przepiękne, zielone i dumne. Świadomość tego, jakich wydarzeń były świadkiem przed kilkunastu laty zaczyna mnie przytłaczać. Trudno sobie wyobrazić, że sąsiedzi żyjący obok siebie w miejscu, które wygląda jak raj na ziemi w ciągu trzech lat wymordowali się nawzajem, bo mieli inne wizje przyszłości. Gdy jedzie się przez BiH i mija ogromne, wyludnione przestrzenie, przydomowe cmentarze, mury dziurawe od kul i opuszczone domy bez dachów trudno o tym nie myśleć.
6Jedziemy już ponad sto km idealnej jakości asfaltem i minęliśmy dopiero ze trzy samochody. Gdy widzę jakichś ludzi, choć nie widzę po drodze wielu, zastanawiam się, czego byli świadkami. Co widzieli i być może co niektórzy z nich zrobili, o czym woleliby dziś zapomnieć. Mijamy ogromne niezagospodarowane przestrzenie, nie porośnięte jednak lasem. Domyślam się, że tam były wsie, a teraz pewnie nadal są miny.

Przygnębienie zostaje zagłuszone, gdy w miasteczku Ćapljina, w Motelu Lav zostajemy przyjęci jak królowie. Specjalnie dla nas właściciel wnosi do recepcji stół i nakrywa go białym obrusem. Pod jego okiem kucharz przygotowuje dla nas potężny srebrny półmisek, a właściwie wannę pełną pieczonych ziemniaków, na których ułożona jest góra mięs – wśród nich króluje pleskavica z grilla – mielony kotlet wieprzowo-jagnięcy. Rachunek wydaje nam się tak nieuczciwy, że dorzucamy do niego od serca trochę z naszych Euro-zapasów i idziemy spać. W nocy przechodzi nad nami kolejna nawałnica.

Rano pogoda nam sprzyja. Jedziemy zobaczyć wodospad Kravice, do którego mamy rzut beretem. Omijamy szlaban i zjeżdżamy pod sam wodospad, który wygląda jak ósmy cud świata. Jest tak piękny, że aż nieprawdziwy. Zdążyliśmy wyciągnąć aparaty i od razu zaczęło padać.
H H1Kilka km stąd jest słynne Miedjugorie, ale już tak leje, że odpuszczamy. Gdy wjeżdżamy do Mostaru woda ulicami płynie taka, że sięga nam do wysokości felg. Potem zatrzymujemy się już tylko w Sarajewie. Miasto z pobliskich wzgórz przez trzy lata było ostrzeliwane przez snajperów polujących na ludzi, którzy żyli tu odcięci od świata.

Znowu wjeżdżamy do Chorwacji, gdzie w Hotelu Patria dostajemy apartament z jacuzzi i masażerem, który daje nam tyle radości, że pokładamy się ze śmiechu na podłodze.

Następnego dnia na granicy z Węgrami przechodzimy po raz pierwszy długą kontrolę celną. Wjazd do UE nie jest taki łatwy jak wyjazd. Gdy wieczorem przez Eger i Góry Bukowe docieramy na ostatni nocleg do Tokaju, czuje się już jak w domu. Tu na ulicy podchodzi do nas chudy facet, który ledwo stoi na nogach. Wykręcając szyję tak, jakby siłą mięśni chciał sobie skręcić kark recytuje: Wawrzyniak, Lewandowski, Łódź Widzew. Bierze głęboki oddech i wyrzuca z siebie najtrudniejsze…”Wlooodzimierzsz  Rzrzmuda”. Czy to możliwe? Jak nas wytypował? Nie chodzę przecież w kierpcach i góralskiej czapce. W sumie…Polaków w Tokaju nie brakuje.

Następnego dnia nawijamy 750 km i wjeżdżamy do Warszawy. Jestem zachwycony porządkiem, równymi płotami, czystością, i doskonałej jakości drogami. W żadnym innym kraju nie widzieliśmy takiej mnogości motocyklistów co tu, ale i takiej ilości samochodów. Do tego większość właścicieli aut robi nam miejsce. Podoba mi się Polska. Gdy leżę już w wannie z gorącą wodą i myślę o przejechanych w ulewie, śniegu, ale i upale prawie 5 tys km, żałuję że to już koniec i zaczynam tęsknić za górską drogą w Albanii.

Tomek Dąbrowski
relacja (z 2013 roku) ukazała się na łamach miesięcznika „Motocykl”